Chyba ciężko o etap szkolenia wzbudzający większe emocje, do tego tak skrajne. W oczekiwaniu na UPRT jedni się niecierpliwią i pragną maksymalnie wykorzystać tych kilka godzin lotu, pozostali chcą mieć to jak najszybciej za sobą. Zauważyłam, że najczęściej to chłopaki ekscytują się na myśl o wszystkich figurach akrobacyjnych, których wypróbują, podczas gdy druga grupa, mniej liczna, przeważnie obejmuje dziewczyny. Choć nie jest to regułą.
Tym samym zaznaczam, iż tytuł niniejszego posta jest szczególnie subiektywny.
UPRT to szkolenie z zapobiegania i wyprowadzania samolotu z nienormalnych położeń (ang. Upset Prevention and Recovery Training). Rozróżnia się różne zakresy tego szkolenia, m.in. Basic i Advanced, jednak w obu wariantach obejmuje kilka godzin lotu na samolocie akrobacyjnym, gdzie zadaniem instruktora jest zrobić coś dziwnego z samolotem (przeciągnąć, wprowadzić w korkociąg, spiralę, inne dezorientujące położenie), a zadaniem kursanta – powrócić samolotem do lotu poziomego. Kurs UPRT jest obecnie wymagany do rekrutacji w liniach lotniczych, a jego genezą są wypadki lotnicze, w których piloci nie zauważyli w porę dziwnego zachowania samolotu lub też nie potrafili sobie z nim poradzić. Najgłośniejszy taki wypadek to zapewne katastrofa lotu 447 Air France, w którym Airbus A330 przeciągnął się w fazie przelotu, po czym zaczął spadać płasko ku leżącemu w dole oceanowi. Piloci zorientowali się, że spadają, dopiero po chwili, lecz po tym czasie i z tej konfiguracji nie zdołali już samolotu wyprowadzić.
UPRT wzbudza pewne kontrowersje, głównie dlatego, że nie sposób nauczyć się „ratować” dużego samolotu nawykami przećwiczonymi na małym samolocie akrobacyjnym, który ma zupełnie inne charakterystyki pilotażowe, inaczej się zachowuje i jest wszak stworzony do nienormalnych położeń. O ile jest w tym trochę prawdy, o tyle w te dywagacje nie zamierzam się zagłębiać. Na UPRT mamy doświadczyć dezorientujących sytuacji i nauczyć pewnych odruchów, i ten cel jest realizowany.
Nawiązując do wstępu, zdecydowanie należę do tej drugiej grupy. Wizja UPRT przerażała mnie od momentu, w którym dowiedziałam się, że coś takiego będę musiała odbyć, więc prospekt walki z „finałowym bossem” mojego szkolenia do licencji zawodowej wisiał nade mną jakieś 5 lat. Nie zdołałam się do tego przygotować ani psychicznie, ani fizycznie, choć pewnym preludium była seria ćwiczeń na „żyroskopie” (fotelu obracającym się w 3 osiach), wspomnienie których wzbudza we mnie wstręt do dziś.
Gdy w końcu dostałam informację, że za 2 dni zaczynam UPRT, pomyślałam „O rany... a więc to już”. Noce poprzedzające te loty nie należały do najspokojniejszych. Nie zrelaksowały mnie też zapoznawcze odwiedziny w kokpicie Zlina, z którym miałam się skonfrontować – komunistyczna, archaiczna kabina, w której brakowało jedynie podpisów w cyrylicy, wyraźnie kontrastowała z nowoczesnymi glass-cockpitami, do których w ostatnim czasie przywykłam. Zlin przywiódł wspomnienia starych czasów, starych samolotów i starych instruktorów, którzy wzbudzali we mnie strach na początku mojej drogi do PPL. „Nie musimy się zaprzyjaźniać”, rzekłam w myślach do samolotu. „Po prostu przejdźmy w miarę bezboleśnie przez te 2 loty. W miarę bezboleśnie. Niczego więcej nie oczekuję.”
Oczywiście, nie pomagały rozmowy z kolegami, którzy po swoich lotach wysiadali ze Zlina. Z ekscytacją opowiadali o beczkach, lotach plecowych, ranwersach, przeciążeniach aż im „odcięło zasilanie”. Pozytywne wrażenia po przerażająco brzmiącym locie. Jeden z kolegów nie mógł się nadziwić, że nie mam ochoty na nadprogramowe akrobacje. „No co ty? Mamy tylko 3 godziny na takim samolocie, trzeba je maksymalnie wykorzystać!” Rzeczywiście, taką mam w zasadzie filozofię życiową. Ale ten jeden raz podziękuję.
Gdy w końcu nadeszła pora na moje loty, zdenerwowanie objawiło się u mnie gapiostwem w najprostszych fazach lotu. Instruktor na szczęście czuwał i nie ochrzaniał.
W pierwszym locie przerobiliśmy położenia tzw. nose-up i nose-down, czyli z dziobem w górze lub w dole, oczywiście dodatkowo z pewnym przechyleniem skrzydeł. Chodzi o to, żeby powrócić do lotu poziomego w prawidłowy sposób, bez dowalania samolotowi – i sobie – szkodliwych przeciążeń. Drugim zdaniem było wyprowadzenie ze spirali, czyli lotu po spiralnym torze z dużą prędkością i skrzydłem skierowanym ku ziemi. Drugi lot objął wyprowadzanie z przeciągnięcia w różnych konfiguracjach (z pełną mocą silnika, bez mocy, z klapami i bez) oraz z początkowej fazy korkociągu (figury, w którą samolot może wpaść samoistnie po przeciągnięciu).
W sumie niewiele elementów, i nie brzmią aż tak przerażająco, bo trudno je nawet nazwać prawdziwą akrobacją. Więc jak samopoczucie po lotach? Powiem tak: nie było tragicznie, lecz cieszę się, że mam to za sobą, i nie chciałabym tego doświadczenia powtórzyć. Do uzewnętrznienia na szczęście nie doszło, dzięki temu, że przerywaliśmy ćwiczenia w odpowiednim momencie.
Obserwacja, którą poczyniłam teraz i w zamierzchłej przeszłości podczas szkolenia szybowcowego, jest następująca: to nie nienormalne położenie w przestrzeni powoduje złe samopoczucie, lecz jego zmiana w połączeniu z prędkością. Słowem: szybkie zmiany, przy których słabsze błędniki głupieją. Przykładowo, moment wejścia w korkociąg - wygląda tak, jakby samolot przewracał się z lotu mniej więcej poziomego do lotu nurkowego przez skrzydło, lecz ta gwałtowna zmiana położenia odbywa się na bardzo małej prędkości (przeciągnięcia). Nie czułam prawie nic. Natomiast wyprowadzenie z lotu nurkowego do poziomego przy odzyskanej już prędkości wciskało w fotel; właśnie wtedy czułam się najgorzej. Tym bardziej, że w krótkiej chwili wnętrzności były ciągnięte najpierw w górę, a zaraz potem w dół. Po kilku takich powtórzeniach musiałam dać instruktorowi znać, że już jest źle. A on bez dodatkowych pytań i zbędnych nacisków kierował samolot z powrotem na lotnisko, czekając z oddaniem mi sterów, aż poczuję się trochę lepiej.
O dziwo, to następowało zaskakująco szybko, bo już po jakichś 2 minutach. Po ćwiczeniach na żyroskopie miałam trudność, żeby wrócić na parking, a złe samopoczucie nie odpuszczało przez resztę dnia (czasem i kawałek kolejnego). Miałam problem choćby z jazdą samochodem czy ugotowaniem sobie obiadu, a ból głowy dość długo odsypiałam. Tymczasem na UPRT, po tym, gdy czułam, że jest źle, sięgałam po torebkę i bałam się, że instruktor będzie musiał lądować za mnie, lecz wystarczyły zaledwie 2 minuty odpoczynku przy intensywnym nawiewie z bocznych okienek, żebym powróciła do jakichś 95% mojej normalnej sprawności. Parę głębokich oddechów i odebrałam stery od instruktora. Byłam w stanie samodzielnie wrócić na lotnisko, rozmawiać z kontrolerem, monitorować ruch w ruchliwej przestrzeni, a nawet wykonać kilka kręgów nadlotniskowych – dodajmy, samolotem, który był dla mnie zupełnie nowy. I choć przez resztę dnia czułam w głowie lekkie zawroty, funkcjonowałam raczej normalnie (i bez drzemki!)
Reasumując, nie było AŻ TAK źle, niemniej zakończenie UPRT, czyli pokonanie mojego osobistego „finałowego bossa”, stosownie uczciłam – nie czekając na kolejne okazje do świętowania, które miały nadarzyć się zaledwie kilka dni później. Ale o nich opowiem w osobnych wpisach.
Komentarze
Prześlij komentarz