Przejdź do głównej zawartości

Pierwszy dzień podstawówki szybowcowej

Gdy początkowy zgiełk organizowania kwadratu i startu na progu zero-dziewięć i zostaje poskromiony, cała młodzież zajmuje miejsca na krzesełkach pod wysuniętym zadaszeniem budy. Z założonymi na piersiach rękami, obserwujemy drugiego instruktora pakującego się do kolejnych lotów widokowych.
W którymś momencie znikąd wyłania się nasz instruktor.
– No dobra, latamy! – oznajmia energicznie, zacierając ręce. – Kto idzie pierwszy?
Cała trójka, czyli ja, Marysia i Piotrek, zażarcie walczymy o kolejność, czyli zgodnie milczymy, patrząc po sobie. Uśmiechamy się z zakłopotaniem, pragnąć wzbić się w powietrze w pierwszej kolejności, a jednocześnie chcąc zachować pozory kultury i ustąpić pierwszeństwa. Stojący obok Kuba, sugeruje grę w marynarza bądź papier-kamień-nożyce, instruktor przestrzega nas przed grożącą nam obrzydliwą kłótnią, a Patrycja wpada na pomysł, który rozwiązuje problem.
– To może ten, kto był pierwszy na lotnisku, niech leci pierwszy!
Uśmiecham się na wpół z satysfakcją, na wpół ze skromnością, i podnoszę rękę. Instruktor wykonuje zapraszający gest ręką.
– Do wozu!
Ochoczo zrywam się z krzesła i pędzę w stronę Puchacza. Otwieram owiewkę kabiny, starannie uzbrajam się w spadochron i razem z instruktorem zajmujemy miejsce w kabinie. Siedzimy tam przez chwilę, czekając na dostarczenie liny; w tym czasie instruktor udziela mi pierwszych informacji i wskazówek.
– Spójrz na wysokościomierz. Przed startem i w czasie lotu warto sobie w wysokościomierz postukać, żeby zniwelować opory na wskazówce, bo ta potrafi się zacinać. – tłumaczy. Uśmiecham się, pamiętając dokładnie te same porady z „Zasad pilotażu”, które polecono nam czytać. Wyciągam rękę i pukam leciutko w przyrząd.
– Ale mocniej! Postukaj w niego porządnie! Nie pieść się! – poprawia mnie rozbawiony instruktor. Zwijam dłoń w piąstkę i wymierzam w zegar kilka porządnych uderzeń.
– Właśnie tak! Jak już postukamy, to sprawdzamy ustawienie – instruktor udziela dalszych instrukcji. – W naszym przypadku chcemy, żeby wskazówka wysokościomierza pokazywała zero. Jak nie pokazuje, to trzeba wyregulować pokrętłem.
Ponownie wyciągam rękę i ustawiam wysokościomierz. Przelatuję wzrokiem po pozostałych przyrządach.
– No dobra. Gotowa? – pyta instruktor, gdy przyjeżdża lina i zostajemy przypięci do wyciągarki. Zamyka kabinę do połowy, umożliwiając Kubie podczepienie liny.
– Gotowa. – Zawsze. Uśmiecham się szeroko, a instruktor zamyka kabinę do końca. Zaczynamy rutynowy przegląd poprzedzający lot.
– Idziemy od góry. Zamykamy owiewkę kabiny – mówi i razem łapiemy za czerwone uchwyty, by ruchem gałki do tyłu zablokować kabinę. – Dalej, upewniamy się, że hamulce aerodynamiczne są zamknięte i zablokowane. To ten niebieski uchwyt. – Przesuwam nim do tyłu i do przodu, mocno, aby hamulce zaskoczyły. – Na końcu ustawiamy trymer, który przed startem musi być w pozycji maksymalnie wysuniętej do przodu. – Zielona, okrągła gałka jest już ustawiona w tym położeniu. – Ostatni element, robimy młynka sterami i pedałami. – Wyciągam stopy naprzemiennie i kręcę drążkiem sterowym wspomnianego młynka; wszystko działa bez zarzutów.
– No i okej. Jak już jesteś gotowa, podnosisz lewą rękę i dajesz sygnał osobie przy skrzydle, że może je unieść.
Jestem zdezorientowana, bo osoba ta stoi przy prawym skrzydle, nie lewym, i odruchowo podnoszę prawą dłoń, która jest bliżej i w moim odczuciu jest po prostu lepiej widoczna, jednak instruktor mnie poprawia.
– Nie, znak dajesz zawsze lewą ręką. Prawa jest już wtedy na drążku. – Szybko zmieniam położenie rąk. – Teraz wciśnij guzik nadawania i nadaj komunikat: „Kabina, hamulce, trymer, Puchacz gotów do lotu.” – Naciskam guzik znajdujący się na samym szczycie drążka i pochylam się lekko w stronę wiszącego po prawej stronie mikrofonu. Powtarzam zadaną przez instruktora komendę, ale robię to z pewnym trudem, jako że wyuczona przeze mnie z wykładów i pomocy na starcie kolejność jest nieco inna: hamulce, trymer, kabina.
– Wyciągarka, naprężaj, Puchacz. – mówi po mnie instruktor. A za chwilę dodaje: – Szybowiec ruszył.
Następuje najbardziej miażdżący moment lotu, gdy z ogromnym przyspieszeniem strzelamy w przód; obawiam się, że z powodu przeciążenia nie będę w stanie zapanować nad szybowcem.
Od tej pory wszystko co, czego uczyliśmy się na teorii, należy zamienić w praktykę, choć, rzecz jasna, nie ma opcji, żebym z jednej strony o wszystkim pamiętała, a z drugiej od razu była w stanie wprowadzić to w życie. Dlatego instruktor, choć w dużej mierze sterujący, a jednocześnie zachęcający, bym to ja przejmowała inicjatywę nad lotem, bardzo dużo mówi, zgodnie zresztą z tym, co zapowiadał.
Faza wytrzymania, łagodnego wznoszenia, gwałtownego wznoszenia. Wiem, że mam prawo nic nie wiedzieć, a także, że instruktor ciągle czuwa i trzyma za stery, dlatego nawet nie próbuję przejąć inicjatywy nad manewrami. Trzymam co prawda za drążek, ale nie robię zdecydowanych ruchów.
– Zabezpieczamy prędkość – mówi instruktor i razem pochylamy dziób; nie mam jednak pojęcia, co ma na myśli.
– Wyczepiaj się! – woła, a ja prędko wyciągam rękę i pociągam trzykrotnie za żółtą rączkę.
– Lina odeszła – odzywa się radio, i niemal natychmiast instruktor udziela kolejnej porady.
– Dobrze jest od razu zrobić pierwszy zakręt i zerknąć w bok, żeby sprawdzić, czy lina rzeczywiście odeszła. Czasami wyciągarkowy ulega rutynie i może powiedzieć, że odeszła, choć wcale tak nie jest – zanim kończy mówić, szybowiec już jest pochylony na prawe skrzydło i widzę po swojej prawej żółty spadochron spadający ku ziemi.
– Zanim zrobisz zakręt, popatrz zawsze na końcówkę skrzydła i na punkt na horyzoncie, który się za nim znajduje. W ten sposób będziesz wiedziała, na jaki punkt kierujesz się w czasie zakrętu, i będziesz mogła go w odpowiednim momencie zacząć wyprowadzać.
I tak wspólnie przechodzimy przez mój pierwszy lot szkolenia praktycznego. W czasie spokojnego lotu po prostej przejmuję drążek i staram się utrzymać szybowiec w linii prostej; ponieważ wieje wiatr i Puchacz ciągle tańczy na boki, nieznacznie, lecz w moich oczach bardzo gwałtownie, odpowiadam bardzo gwałtownymi i silnymi wychyleniami sterów, doprowadzając do tego, że szybowiec tańczy jeszcze bardziej. Nie ufam temu sprzętowi; mam wrażenie, że gdybym przestała ruszać sterami choćby na kilka sekund, Puchacz wyleci nie wiadomo gdzie, a ja nie będę potrafiła wrócić.
– Spokojniej ruszaj tymi sterami, wolniej i o mniejsze wychylenia – poucza mnie instruktor. – Szybowiec potrzebuje trochę czasu na reakcję.
Innym problemem jest to, że choć teoretycznie powinnam próbować sama sterować, nieustannie czuję obce siły działające na mój drążek oraz na szybowiec. Wiem, że niektóre z nich spowodowane są ingerencją instruktora, inne pewnie wynikają z wiatru napierającego na powierzchnie sterowe lub ich bezwładności, tym niemniej jednak nie mam pojęcia, które są które. Na dodatek szybowiec zdaje się czasami reagować na moje ruchy, a czasami nie; w rezultacie nie mam zupełnie pojęcia o wpływie mojego sterowania na rzeczywisty lot. Bo choć wiem, że odgrywam częściową rolę w sterowaniu, nie wiem, jak duża ona jest, i nie wyczuwam procesu akcji i reakcji.
Ale, kurczę, lecę!
Mijając lotnisko, przesuwające się po mojej prawej, zerkam w bok, zgodnie z zaleceniem instruktora, aby zobaczyć, czy na pas nie wtargnęła żadna „dzika baba” ani czy nic nie stanowi przeszkody dla mojego lądowania. Z zachwytem obserwuję wznoszący się zestaw samolot-szybowiec, który zaledwie chwilę wcześniej oderwał się od pasa i leci w kierunku wschodnim. Niesamowite jest patrzeć na coś, co zwykle widzi się z ziemi, z wysokości kilkuset metrów. Teraz to nie samolot góruje nade mną, lecz ja nad samolotem.
Słońce grzeje mocno, intensywnie nagrzewając wnętrze naszej kabiny, i czuję lekkie zawroty głowy. Z tym większą ulgą uświadamiam sobie, że za chwilę podejdziemy do lądowania i wrócimy na ziemię; zdążyłam już zatęsknić za świeżym powietrzem.
Oczywiście, podczas lądowania nie jestem w stanie nic zrobić samodzielnie, choć nieustannie gadający z tyłu instruktor tłumaczy mi po kolei wszystkie czynności. Trzymam rękę na hamulcu, wyczuwając jego wysunięcie, i za poleceniem instruktora staram się utrzymywać maskę pod stałym pochyleniem względem ziemi.
Czuję ulgę, znalazłszy się na ziemi. Otwieramy kabinę, a ja z radością wdycham świeże powietrze. Prowadząc szybowiec z powrotem na start, myślę sobie, że po raz pierwszy chyba nie mam ochoty na kolejny lot. Z przerażeniem myślę o tym, że zgodnie z planem instruktora czeka mnie ich jeszcze kilka, co najmniej trzy.
– No dobra, wiesz już, jak to wygląda, to teraz lecisz sama – wypala instruktor. Oczywiście nie chodzi mu o lot samodzielny, lecz o przejęcie sterów w trakcie trwania całego lotu.
– Jak to sama? – jestem autentycznie przerażona. Dopiero pierwszy raz miałam jakkolwiek możliwość posterowania szybowcem, i już mam przejąć inicjatywę nad lotem? Uspokajam się jednak; przecież mam z tyłu instruktora, który w razie czego przejmie stery. Never fear, instruktor is here.

W drugim locie duchotę w kabinie odczuwam jeszcze silniej, a jednocześnie mam coraz więcej pola do popisu, jeśli chodzi o zakręty. instruktor nieustannie zwraca mi uwagę na to, że moje ruchy są zbyt gwałtowne, a także na to, że nie robię kontr na sterze. Mówi mi jednak, w których momentach mam wykonywać zakręty, i o jaki kąt.
– Nie przechylaj głowy w zakręcie – odnosi się instruktor do mojej tendencji do utrzymywania głowy prostopadle do ziemi. – Utrzymuj ją prosto względem kabiny. – To wymaga ode mnie nienaturalnego ruchu, bo odruchem jest dostosowanie mojej postawy względem ziemi.
– Skręć w lewo o dziewięćdziesiąt stopni – mówi już któryś raz. Pochylam dziób, podnoszę z powrotem, zerkam na końcówkę skrzydła i to, co znajduje się za nią, po czym skręcam.
– Utrzymuj zakręt – zmienia zdanie instruktor w momencie, w którym mam zamiar zacząć go wyprowadzać. Kręcę się w miejscu, wyczuwając turbulencje, miotające mną nieznacznie w górę i w dół, jednak wystarczająco silnie, by wywołać we mnie kiepskie samopoczucie. Zaczyna mi się zwyczajnie robić niedobrze.
– Okej, możesz wyprowadzić – mówi w końcu instruktor. – Właśnie przeprowadzasz pierwszy w swoim życiu lot termiczny – oznajmia, a ja, mimo narastającego uczucia nudności, zerkam na wariometr i uśmiecham się słabo, lecz z dumą.
– Widzisz samolot i szybowiec przed nami? – zwraca moją uwagę, gdy jesteśmy skierowani na wschód, a nad Sielską przelatuje Jak z holowanym szybowcem.
– Widzę – odpowiadam. instruktor namawia mnie do krążenia na termice, która najwyraźniej znajduje się pod nami, jednak w pewnym momencie nie wytrzymuję i postanawiam przedłożyć rozsądek i dobre samopoczucie nad zobowiązania szkoleniowe.
– Czy moglibyśmy zaraz lądować? – wołam w tył. – Trochę kiepsko się poczułam przez te turbulencje.
– Jasne, nie ma problemu – odpowiada instruktor ze spokojem i bez cienia zdziwienia. – Skręć i leć do trzeciego zakrętu.
Trochę żałuję, że znów zwalił obowiązek sterowania na mnie, ale dzięki temu zmuszam się do zachowania trzeźwości umysłu jeszcze przez chwilę; w końcu jako samodzielny pilot będę musiała radzić sobie sama. W najgorszym momencie dopada mnie odruch wymiotny (jestem nawet wdzięczna za to, że w ostatnim czasie ktoś wyposażył szybowce w papierowe torebki), ale na szczęście do niczego nie dochodzi.
Instruktor daje mi znać, w którym momencie wykonać trzeci i czwarty zakręt, i na podejściu do lądowania to on przejmuje stery, sadzając Puchacza dość łagodnie na ziemi. Natychmiast po zatrzymaniu otwieram owiewkę i, zanim wysiądę, biorę łyk świeżego powietrza.
– Na razie muszę odpocząć – stawiam na swoim bez względu na wszystko, lecz instruktor wcale nie ma zamiaru naciskać na dalsze loty.
– Jasne, wróć na kwadrat i coś zjedz. Powiedz Piotrkowi, że teraz on leci.
Ostatkiem sił prowadzę Puchacza za skrzydło na start i oddaję go koledze z grupy, po czym uciekam pod budę i siadam nad pedetami. Podpieram głowę i z wielką niechęcią wlewam w siebie trochę soku oraz wodę. Z przerażeniem uzmysławiam sobie, że nie mam nawet nic do jedzenia.
Na szczęście koleżanka proponuje mi drożdżówkę, którą przyjmuję z wdzięcznością i niemal radością. Mój wzrok skupiony jest na pedecie, który uzupełniam na słuch, nie zaś na wzrok; zamiast obserwować startujące szybowce, czekam jedynie na odpowiednie komunikaty z radiostacji. Moja głowa spoczywa w bezruchu, opuszczona w dół, bo moje samopoczucie jest zbyt parszywe, by co chwila ją unosić. A poza tym wykazuję się już znajomością werbalnej komunikacji lotniskowej.
Na moje nieszczęście razem z nami lata ten drugi instruktor, prowadzący loty zapoznawcze, który co chwila woła kogoś z kwadratu, a niekiedy pada na mnie. Podczepianie liny pod szybowiec wymaga ode mnie tak dużo wysiłku, jak jeszcze nigdy dotąd. A jednocześnie nie powstrzymuję się od nieustannego narzekania, gdy już wracam na kwadrat.
Tego dnia nie czeka mnie już więcej lotów. Piotrek, tak jak ja, leci dwa razy, a potem nadchodzi czas na Marysię. Jest to jej pierwszy lot szybowcem w życiu. Niewątpliwie jest to ogromne wydarzenie nie tylko dla niej samej, a także dla jej mamy i sióstr, które nagrywają pierwszy lot kilkoma telefonami naraz. Z uśmiechem wysłuchuję komend i obserwuję Puchacza, wyobrażając sobie, co dziewczyna musi czuć, zwłaszcza podczas startu i wyczepienia. Mija jednak trochę czasu, zanim będę mogła poznać jej wrażenia, bowiem ten pierwszy lot trwa coś koło czternastu minut.

 

Wrażenia z dzisiejszego latania?

Jestem nieco rozczarowana tym, że albo nie ma specjalnie możliwości patrzenia na ziemię, albo, gdy już można zerknąć w dół, odnosi się wrażenie, że szybowiec bardzo powoli się względem niej przesuwa. Z tego powodu wszystkie te przechyły, hałasy i podskoki wydają się nieadekwatne do pozornej prędkości i wysokości lotu.

Ale czasami widoki są niesamowite. Na przykład patrzenie z góry na start szybowca holowanego za samolotem, czyli na coś, co normalnie obserwuje się z dołu, z ziemi. Albo ten sam zestaw lecący przede mną na tle Olsztyna.

Sam szybowiec jest bardzo, bardzo wrażliwy na ruchy sterami, w przeciwieństwie do samolotów pasażerskich. Wiem, jak to brzmi; oczywiście porównania dokonuję wyłącznie na podstawie tego, co znam z symulatorów, na których w dodatku, jak teraz już wiem, zawsze latałam nieprawidłowo. Często to, co jest w moim przekonaniu ruchem wywołanym przez instruktora, jest w rzeczywistości reakcją na mój lekki ruch sterem. Na szczęście powoli zaczynam to łapać i wyczuwać, zwłaszcza zakręty oraz obserwację zestawu maska-horyzont.

Podczas sterowania byłam tak spięta i skupiona, że moja lewa ręka, leżąca przez większość lotu bezczynnie na udzie, sukcesywnie się na nim zaciskała.

Ogólny wniosek jest taki, że muszę przywyknąć do latania. Ja oraz mój organizm.

JJ, Lipiec 2017

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Pasażer zero

       Zabranie bliskiej osoby na pokład pilotowanego przez nas samolotu jest jednym z najbardziej pamiętnych lotniczych „pierwszych razów” i ważny krok dla samodzielnego pilota, dzierżącego już licencję. To z jednej strony możliwość pokazania komuś, kogo lubimy lub kochamy, piękna świata widzianego z góry, a z drugiej trochę bardziej samolubna okazja do pochwalenia się, że umiemy robić tak trudną i niezrozumiałą rzecz, jak pilotowanie samolotu.       Oczywiście, trzeba do tematu podejść rozsądnie i dojrzale. W odróżnieniu od instruktora, za pasażera to my ponosimy odpowiedzialność, a w razie niebezpieczeństwa nie przejmie za nas sterów – chyba, że sam jest pilotem, ale takie latanie to zupełnie inne zagadnienie. Lekarzy obowiązuje zalecenie (albo i przepis), by nie operowali swoich bliskich, ponieważ silne emocje mogą negatywnie wpłynąć na ich działania. Z lataniem jest trochę podobnie, jeśli nas i pasażera też łączy emocjonalna więź. Wprawdzie l...

Nauka do uprawnienia IR (loty według wskazań przyrządów)

  Latanie IFR to latanie na "te dziwne mapki"      Po długiej przerwie (spowodowanej, uspokajam, czynnikami zewnętrznymi) doczekałam się powrotu do latania. Nie było łatwo, bo po 10 miesiącach uziemienia miałam wsiąść w nieznany mi dotąd samolot (reprezentujący do tego inną technologię), na obcym lotnisku, z nowym instruktorem (ogólnie, w nowym ośrodku szkolenia) i wykonywać nieznane mi dotychczas, skomplikowane procedury. Co chyba nie dziwi, stres poprzedzający pierwsze loty był niebagatelny.      Tak się złożyło, że całkowita zmiana lokalizacji szkolenia zbiegła się u mnie z rozpoczęciem szkolenia do uprawnienia IR (Instrument Rating), czyli do lotów w IFR (Instrument Flight Rules – latanie wg wskazań przyrządów). Wszystkie swoje dotychczasowe 150 godzin wylatałam w VFR (Visual Flight Rules), czyli w lotach nawigowanych według tego, co widać na ziemi – po charakterystycznych punktach terenowych, wspartych mapą pełną obliczeń kursów, odległości i...

UPRT, czyli latanie nie zawsze jest przyjemne

      Chyba ciężko o etap szkolenia wzbudzający większe emocje, do tego tak skrajne. W oczekiwaniu na UPRT jedni się niecierpliwią i pragną maksymalnie wykorzystać tych kilka godzin lotu, pozostali chcą mieć to jak najszybciej za sobą. Zauważyłam, że najczęściej to chłopaki ekscytują się na myśl o wszystkich figurach akrobacyjnych, których wypróbują, podczas gdy druga grupa, mniej liczna, przeważnie obejmuje dziewczyny. Choć nie jest to regułą.       Tym samym zaznaczam, iż tytuł niniejszego posta jest szczególnie subiektywny.      UPRT to szkolenie z zapobiegania i wyprowadzania samolotu z nienormalnych położeń (ang. Upset Prevention and Recovery Training). Rozróżnia się różne zakresy tego szkolenia, m.in. Basic i Advanced, jednak w obu wariantach obejmuje kilka godzin lotu na samolocie akrobacyjnym, gdzie zadaniem instruktora jest zrobić coś dziwnego z samolotem (przeciągnąć, wprowadzić w korkociąg, spiralę, inne dezorientują...