Przejdź do głównej zawartości

Lotnicze maskotki

 

Szycie maskotek wzięło się z ciekawości i ambicji. Choć nie uważam się za osobę stricte kreatywną, co raczej odtwórczą, mam wyjątkowo silną motywację do tego, by stworzyć coś, co wpadło mi w oko.

Jako dziecko uwielbiałam zabawki, przede wszystkim maskotki (przemierzając hipermarkety i inne większe sklepy nadal zdarza mi się odruchowo przejść przez dział z zabawkami, do czego głośno rówieśnikom się raczej nie przyznaję). W szczególności intrygowały mnie takie, które przedstawiały postaci z kreskówek czy bajek animowanych; gdy jakaś szczególnie przypadła mi do gustu, tygodniami potrafiłam marzyć o jej podobiźnie w formie zabawki. Napotykałam jednak trzy problemy: po pierwsze, zabawki takie zazwyczaj były drogie (a ja nie zawsze miałam śmiałość prosić rodziców), po drugie, często bywały niedostępne w kraju, a po trzecie – podobieństwo zabawki do prawdziwej postaci bywało, delikatnie mówiąc, znikome. A że jestem estetą, wymagania w tym względzie mam wysokie. Właśnie to tknęło mnie, żeby zacząć szyć w ogóle.

Pierwszych kroków nie stawiałam zupełnie sama, jako że moja rodzina ma pewne twórcze zacięcie. Tata jako architekt wyspecjalizował się w rysunku, mama zaś spędza wolne wieczory na robieniu na drutach, dawniej także szydełkowaniu. Za szyciem nie przepada, przy maszynie zasiada sporadycznie, jednak podstawowe umiejętności posiada i przekazała mi je wraz ze ścinkami materiałów, igłami i nićmi, których w domu nigdy nie brakowało. Pokazała mi, jak wykonuje się najprostszy szew, jak zrobić tak, żeby się nie pruło (zarówno nić, jak i materiał), i w zasadzie tyle.

Moją pierwszą maskotką był kurczak. Tułów zszyty z pojedynczego, wielokrotnie złożonego i zaszytego tylko na brzegach materiału, głowa – z granatowego polaru w groszki, skrzydła z jakiegoś futerka w lamparcie wzory, prosty trójkącik jako dziób i dwa masywne koraliki jako oczy. Rąk i nóg to za bardzo nie miało (dosłownie), a oczy do dziś zwisają na obluzowanej nici, podobnie jak skrzydła.

Eksperymentowałam potem z innymi zwierzakami. Niestety bywam niecierpliwa i wymagam od siebie zbyt wiele, dlatego gdy w trakcie prac widziałam, że maskotka nie będzie wyglądać tak, jak sobie zamarzyłam, potrafiłam się wściec, zasmucić i niekiedy rozpłakać, odrzucając niedokończoną maskotkę. Jednak, jak to dziecku, histeria po niedługim czasie mijała, a ja wracałam do pracy. Wciąż trzymam takie „nieudane” cuda. Z perspektywy czasu i znacznie wyższych już umiejętności rzeczywiście są topornie wykonane, ale ilekroć po nie sięgam, coraz bardziej je doceniam. I na swój sposób kocham, jako moje pierwsze „dzieci”.

Od 2012 roku przez długi czas zajmowałam się smokami z filmu „Jak wytresować smoka”, jako że cała trylogia i powstały po drodze serial wprowadziły masę różnych gatunków tych stworzeń, miałam więc pole do popisu. Rzecz jasna, zaczęło się to od Szczerbatka, w którym się zakochałam i oczywiście chciałam mieć własnego do przytulania. Właśnie wtedy do mojej twórczości wszedł na dobre motyw skrzydeł – czegoś, co w maskotkach trudno wiernie odtworzyć. Skrzydła bowiem mają to do siebie, że są duże, podłużne i płaskie, a w pozie związanej z lotem sięgają majestatycznie w boki – a właśnie takie pozy chciałam uwieczniać, bo smoki urzekły mnie właśnie w locie. Motyw skrzydeł bowiem wdarł się nie tylko do mojej twórczości, ale i do życia – właśnie wtedy zainteresowałam się zagadnieniami latania i lotnictwa, by po kolejnych dwóch latach zgłębiania wiedzy zwalczyć lęk przed lataniem i osobiście wkroczyć w świat najpierw pasażerów, a w końcu i pilotów statków latających (od 2018 roku jestem szczęśliwą posiadaczką licencji samolotowej).

Lotnictwo interesuje mnie tak od wewnątrz (z perspektywy kabiny i patrzenia na świat z góry), jak i od zewnątrz (z perspektywy obserwatora samolotów). Samoloty widzę jako przepiękne stworzenia same w sobie, i oglądanie ich, zwłaszcza w locie, jest niemal tak przyjemne jak samo latanie. Każdy samolot, który choć trochę lepiej znam, zdaje się mieć własną osobowość, pisze własną historię, którą odnotowuję w głowie (a czasem i na papierze), a widząc go na „domowym” bądź obcym lotnisku witam go niczym znajomego. Do niektórych więc siłą rzeczy przywiązuję się szczególnie. A skoro się przywiązuję… wyobraźnia podsuwa mi podobiznę, którą mogę postawić na półce albo się nią pobawić. Posiadając umiejętności krawieckie i będąc natchnioną nigdy nie zrealizowanymi ciągotami do prawdziwego modelarstwa postanowiłam po prostu wykorzystać to, co mam, by sięgnąć nieosiągalnego. Nie spodziewałam się, że przy okazji stworzę coś niespotykanego, coś mojego, w dodatku coś, co zaspokaja mnie modelarsko.

Szycie samolotów to wyjątkowo trudna sztuka, co widać choćby po maskotkach-masówkach o kształcie samolotu. Rzadko zresztą spotykane, zwykle cechują się obłym, prawie okrągłym kadłubem, bardzo krótkimi skrzydełkami (bo większe by nieestetycznie opadały) i równie zminimalizowanymi powierzchniami sterowymi. W odróżnieniu od smoków, samoloty są w całości sztywnymi konstrukcjami; tu skrzydeł nie da się złożyć i przycisnąć do tułowia. Właśnie one są szczególnie wymagające.

Skrzydła miały być więc realistyczne, jednocześnie moja idea od samego początku zakładała, by moje samoloty były pełnoprawnymi maskotkami. Co to znaczy? W miarę możliwości miały być miękkie i lekkie, nie zawierać sztywnych, twardych albo ostrych elementów, klejów czy farb ani materiałów, które mogłyby źle zareagować na wodę (wszak maskotki mają to do siebie, że czasem trzeba je wyprać). Nie chodziło mi o robienie modeli powlekanych tkaniną, tylko o to, by całe były wykonane z materiałów krawieckich.

Unikanie wyżej wymienionych elementów oczywiście nie zawsze było możliwe, do dziś zdarza mi się ich używać, choćby drutu do usztywnienia stałego podwozia.

Jeśli chodzi o skrzydła, ten naczelny element każdego statku powietrznego przeszedł najbardziej intensywną ewolucję, począwszy od materiałów i na technice skończywszy. Płaskie i sztywne, jak to zrobić? Często słyszę: drut, co od razu odrzucam. Właśnie nie drut, to jest pójście na łatwiznę, właśnie tego chcę uniknąć! Próbowałam więc najpierw ze szwami, potem z artykułami papierniczymi typu pianka, po czym w moje ręce, najczęściej przypadkiem, wpadały materiały, których nazw w wielu przypadkach nawet do dziś nie poznałam. Każdy miał swoje wady i zalety, ale wszystkie cechę wspólną – nadawały się do maskotki. Pozwalały mi na robienie coraz cieńszych i coraz sztywniejszych skrzydeł, o co dokładnie mi zawsze chodziło.

Z każdą kolejną maskotką moja praca w ogóle zaczęła mieć coraz więcej wspólnego z modelarstwem. Muszę odpowiednio wyważyć samolot, żeby stanął na własnym podwoziu i nie opadał na ogon; prawdziwy samolot z przodu dociąża ciężki silnik, ale w maskotce…? Muszę kombinować, żeby nie oddalać się od moich założeń. Choć laik tego nie dostrzeże, przekroje moich skrzydeł są w uproszczeniu wyprofilowane tak, jak w prawdziwym samolocie. Czasami jestem też pytana, skąd biorę wykroje. Otóż są nimi rysunki samolotów w trzech rzutach, które czerpię z ich instrukcji użytkowania czy innych oficjalnych dokumentów, zaś to, do czego wykroje nie wystarczają, nadrabiam wyobraźnią przestrzenną (która przydaje się tak w szyciu, jak i w lataniu). Dzięki temu w dużej mierze zachowują proporcje wymiarów, tak że określając ich wielkość, mogę spokojnie posługiwać się skalą. O swoim pierwszym samolocie, Dreamlinerze, nie mogę tego powiedzieć. Regularnie przyglądam mu się dokładniej, uśmiechając się na myśl, jak daleko zaszłam – jak wiele technik już doszlifowałam, wprowadziłam lub zmieniłam całkowicie.

Z biegiem czasu coraz więcej materiałów i narzędzi zaczęłam czerpać także z budowlanki. Ze sklepów budowlanych pozyskuję choćby druty (będące tak naprawdę kablami) czy, swego czasu, specyficzne tkaniny, a do moich najważniejszych narzędzi należą choćby wysuwany nożyk czy masywne szczypce. Niedawno pudełka i pojemniki, w których bezładnie gromadziłam przybory krawieckie i inne, zastąpiła skrzynka na narzędzia, także pozyskana w budowlanym.

Właśnie z tych analogii do pełnoprawnych modeli pochodzi nazwa, którą posługuję się w odniesieniu do mojej twórczości – alternatywne modelarstwo.

Zdaję sobie sprawę, że spora część mojej historii emanuje infantylnością, która chyba nigdy do końca we mnie nie zamarła. Ale ja się z tego bardzo cieszę. Jesteśmy dziećmi tak krótko w porównaniu do dorosłości, a dzieci widzą przecież świat o wiele piękniej… A łącząc to, co kocham, z tym, co potrafię zrobić, o wiele łatwiej mi o ten prosty zachwyt nad światem.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Szkolenie na samolot wielosilnikowy (ME), czyli dlaczego 2-1 nie równa się 1

     Jeśli ograniczymy, na potrzeby niniejszego posta, rozważania do kwestii silników, można powiedzieć, że nauka latania określonym rodzajem samolotu to w dużej mierze nauka radzenia sobie w sytuacji, gdy dojdzie do awarii jednego z nich.       Nie jest to wcale taki wyciągnięty z kontekstu problem, bo pilotaż sam w sobie jest dość prosty i nie różni się dużo pomiędzy różnymi rodzajami samolotów czy szybowców. Polega na manipulacji statkiem powietrznym w przestrzeni, w trzech osiach, a dodatkowym atutem jest napęd, który pozwala nam w rozszerzonym zakresie dysponować wysokością i prędkością, tym samym dając większą swobodę lotu. Na szybowcach zdajemy się z tym na siły natury, na samolotach mamy hałaśliwe urządzenie zasilane ograniczoną ilością paliwa.       Różnica pomiędzy samolotem jednosilnikowym a wielosilnikowym jest w zasadzie taka, że zamiast złapać jedną, złapiemy dwie lub więcej dźwigni – zazwyczaj naraz, więc w sumie co ...

Współpraca w załodze wieloosobowej (MCC)

Szkolenie MCC daje przedsmak latania w załodze dwuosobowej. Źródło: https://www.gettyimages.com/detail/photo/aircraft-cockpit-royalty-free-image/156278217?adppopup=true     MCC, skrót od Multi-Crew Coordination/Cooperation, to szkolenie z zakresu współpracy w załodze wieloosobowej. Tak jak UPRT czy JOC (Jet-Orientation Course; przeszkolenie na samoloty odrzutowe), jest to jeden z kursów dodatkowych, niewchodzących w skład szkolenia do licencji zawodowej, lecz wymaganych przez linie lotnicze na etapie rekrutacji. MCC przeprowadza się na symulatorze i w zależności od wariantu może trwać od kilkunastu do kilkudziesięciu godzin; w moim przypadku były to 4 sesje trwające po 4 godziny.       Koncept MCC określa podział zadań w kokpicie pomiędzy kilkuosobową (współcześnie: dwuosobową) załogę, jak też nietechniczne aspekty współpracy z drugim człowiekiem. Jest to raczej zapoznawcze szkolenie, dające przedsmak latania pasażerskim odrzutowcem, bo właściwe proce...

UPRT, czyli latanie nie zawsze jest przyjemne

      Chyba ciężko o etap szkolenia wzbudzający większe emocje, do tego tak skrajne. W oczekiwaniu na UPRT jedni się niecierpliwią i pragną maksymalnie wykorzystać tych kilka godzin lotu, pozostali chcą mieć to jak najszybciej za sobą. Zauważyłam, że najczęściej to chłopaki ekscytują się na myśl o wszystkich figurach akrobacyjnych, których wypróbują, podczas gdy druga grupa, mniej liczna, przeważnie obejmuje dziewczyny. Choć nie jest to regułą.       Tym samym zaznaczam, iż tytuł niniejszego posta jest szczególnie subiektywny.      UPRT to szkolenie z zapobiegania i wyprowadzania samolotu z nienormalnych położeń (ang. Upset Prevention and Recovery Training). Rozróżnia się różne zakresy tego szkolenia, m.in. Basic i Advanced, jednak w obu wariantach obejmuje kilka godzin lotu na samolocie akrobacyjnym, gdzie zadaniem instruktora jest zrobić coś dziwnego z samolotem (przeciągnąć, wprowadzić w korkociąg, spiralę, inne dezorientują...