Przejdź do głównej zawartości

Pierwszy w życiu lot motolotnią


  – Kołuję do progu zero-dziewięć, pas asfaltowy, motolotnia. – Jedziemy bokiem pasa, by zawrócić tuż przed linią wyznaczającą próg pasa.

Startuję z zero-dziewięć, motolotnia.

Przyspieszamy nieznacznie, a ja jestem zaskoczona, że start odbywa się tak powoli. Za chwilę jednak wychodzę z tego błędnego spostrzeżenia, bo motolotnia przyspiesza wyraźnie, a ja czuję siłę powietrza napierającego na mój kask, zwłaszcza przy obracaniu głowy na boki. Odrywamy się od ziemi i, przeszedłszy nad drzewami, skręcamy na krąg północny.

Przez chwilę lecimy spokojnie na zachód, w stronę pomału uciekającego pod horyzont słońca. W połączeniu z prawdopodobnie dużą wilgotnością powietrza daje to efekt ograniczonej przejrzystości i rozmycia horyzontu, a powietrze jest pięknie zazłocone. Tym niemniej bardzo dokładnie widać wszystko, co znajduje się pod nami.

Obok podziwiania widoków upajam się niesamowitym wrażeniem „prawdziwszego” latania, bo z czystym sumieniem muszę przyznać, że motolotnia daje odczuć, że jest się w powietrzu. Z jednej strony czuć wszystkie siły działające na ludzkie ciało, które również czuje się w szybowcu czy samolocie, ale jednocześnie czuje się pęd powietrza, który wprawdzie nie mierzwi włosów, schowanych w kasku, ale daje poczucie prędkości i zwyczajnie sprawia, że człowiekowi po zbyt długim czasie robi się zimno. Nie jest to jednak dla mnie najmniejszy dyskomfort. Rozglądam się na boki i wyobrażam sobie, po raz pierwszy w życiu najbardziej realistycznie, że dosiadam grzbietu smoka i pokonuję na nim kolejne kilometry. To, co nieustannie jest obecne w mojej wyobraźni już od wielu lat, teraz nabiera bardzo rzeczywistego wymiaru. Uśmiecham się szeroko, nawet cicho śmieję, i nie ma ani krztyny przesady w tym, że czuję pełnię radości – i wolności.

Jarek nie ostrzega przed wykonaniem nurkowania. Gdy tylko czuję, że opadamy, moja ręka leci do góry, odruchowo szukając czegokolwiek, czego mogłabym się złapać. To nie jest nawet kwestia tego, że boję się, że spadniemy i się rozbijemy; w końcu nauczyłam się już ufać statkom powietrznym i ludziom nimi latającym. To po prostu odruchowa reakcja organizmu na najmniej pożądane przemieszczenie się ciała w przestrzeni, na najgorzej tolerowane przeciążenie.

Kręcimy figurę, która najbardziej kojarzy mi się z korkociągiem. Spadamy, ziemia pod nami wiruje, a ja już po kilku sekundach poddaję się niezwykłym odczuciom prawdziwej akrobacji. To zresztą pierwsza akrobacja powietrzna, której doświadczam. Wiatr napiera ze wszystkich stron, wnętrzności uciekają do góry, a ciśnienie wyraźnie przytyka mi uszy, ale uczę się tolerować te odczucia i ufać akrobacji, którą przecież tak często obserwuję z ziemi, skąd wygląda bardzo bezpiecznie.

Tym niemniej czuję ulgę, gdy w końcu wyrównujemy.

Fajnie było? – zagaduje Jarek. Żałuję, że przez układ siedzeń i kaski nie widzimy swoich twarzy, a i niespecjalnie słychać moje dość ciche, ale jednak, okrzyki radości.

Super! Teraz wiem już mniej więcej, czego się spodziewać po korkociągach w szybowcu.

O, nie. To jest zupełnie co innego – zaprzecza. – Tutaj korkociąg jest nie do wyprowadzenia. Motolotnia nie ma ogona: nie ma steru wysokości, nie ma steru kierunku, nie ma lotek… nic nie ma. Ma tylko to – porusza uchwytem kontrolującym całe „skrzydło” statku powietrznego. – A to wszystko trzyma się tylko na jednej śrubie. – Nie jestem pewna, czemu mi to tłumaczy. Znam go już na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie jest to jedynie niewinny opis budowy motolotni.

I tak się nie boję.

 

Lecimy nad jeziorami i wioskami leżącymi na północ od miasta, by kilka minut później wlecieć już nad teren samego miasta. Moim punktem odniesienia przy rozpoznawaniu okolicy jest po pierwsze lotnisko, które teraz znajduje się gdzieś za nami, oraz jezioro, którego kształt znam z mapy rowerowej i wiem, jakie charakterystyczne obiekty go otaczają. W ten sposób szybko odnajduję rejon, w którym tymczasowo mieszkam.

W końcu mogę popodziwiać widoki, bo w szybowcu nie ma na to czasu – przyznaję, nieustannie spoglądając w dół. – Tam gdzieś mieszkam – mówię, gdy mijamy jezioro, a po lewej mamy moją dzielnicę. Jarek odwraca głowę w lewo i spogląda w dół. Wodzę wzrokiem po linii głównej ulicy, rozpoznając znajdujące się nieopodal naszego domu duże budynki, a więc głównie sklepy, a także tory kolejowe. W końcu trafiam na charakterystycznie załamaną uliczkę i lokalizuję jasny budynek. – Aha! Nawet widzę nasz domek! – oznajmiam radośnie i robię mu zdjęcie w przybliżeniu. Zastanawiam się, czy ciocia obserwuje, albo przynajmniej słyszy, naszą motolotnię.

Odbijamy lekko w prawo, by znaleźć się nad ścisłym centrum. Jarek wskazuje mi stare miasto, wyróżniające się jednolitą architekturą budynków. Od razu szukam wzrokiem ratusza, od którego przeszłabym dalej do kościoła w stronę domu dziadków, jednak moja orientacja w terenie nie wychodzi poza teren starówki. Jest zwyczajnie za mało czasu, by rozpoznać wszystkie charakterystyczne punkty miasta; zamiast tego skupiam się na robieniu zdjęć, które po pierwsze zostaną przepiękną pamiątką po tym niesamowitym locie, a po drugie pozwolą mi na spokojnie ułożyć własną mapę miasta już w domu, gdy zrzucę fotografie na komputer.

Nie gościmy długo nad miastem. Zakręcamy w prawo, najwyraźniej kierując się już do lotniska. Odnoszę jednak wrażenie, że nasz lot potrwa jeszcze z kilkanaście minut, bo gdy przelatujemy nad pasem, jesteśmy bardzo wysoko. Moje wątpliwości rozwiewają się, gdy słyszę meldunek Jarka.

Z wiatrem, motolotnia.

Mniej więcej na wysokości hangarów pochyla motolotnię i znów nurkuje ku ziemi, zataczając spiralę, która jest jednak znacznie ciaśniejsza, a pochylenie znacznie bardziej strome, niż poprzednio. Czuję bardzo silny dyskomfort, ale z zachwytem obserwuje ziemię, która prędko obraca się obok nas w płaszczyźnie pionowej. Wszelkie zasady określające co gdzie powinno się znajdować zostały obalone; to my jesteśmy teraz w centrum wszechświata, który obraca się wokół nas. Poddaję się temu niezwykłemu uczuciu, ignorując intensywny protest moich wnętrzności.

Na wysokości jakichś 300-400 metrów czuję gwałtowny wzrost temperatury powietrza; dopiero wtedy uświadamiam sobie, że chłód odczuwalny tam w górze nie był jedynie efektem pędu powietrza, lecz rzeczywistym spadkiem temperatury wraz z wysokością. Przy ziemi jest po prostu ciepło; to trochę takie uczucie, jakby przystawić rękę do grzejnika ustawionego na jakiś niski tryb grzania. Całą teorię, którą jeszcze nie dawno kułam na sali wykładowej aeroklubu, odczuwam teraz na własnej skórze.

Wyrównujemy i, zniżając się już znacznie wolniej, lecimy na zachodni próg pasa. Podchodzimy do pasa trawiastego i lądujemy. Jarek siada motolotnią tak mięciutko, że choć jestem w stanie wskazać dokładny moment przyziemienia, w dalszym ciągu spodziewam się jakiegoś twardego uderzenia na przykład kółkiem przednim. Nic takiego nie następuje.

Ziemia nieprzyjemnie napiera na mnie od dołu, a wszystko, co było niewiarygodnie skurczone i pozostawione daleko w dole, teraz mnie otacza i nade mną góruje. Teraz to my jesteśmy mali, a nie ziemia. Kołujemy pod hangar, spod którego zaledwie pół godziny wcześniej wyciągnęłam Jarka na lot. Mam banana na twarzy, gdy mijamy kolejnych ludzi. Z dumą śledzę spadochroniarzy, którzy obserwują nasze kołowanie być może z odrobiną zazdrości, i uśmiecham się szeroko do krzątających się wokół pilotów, którzy stoją pod zamkniętym już hangarem szybowcowym.

Dojeżdżamy na miejsce i wypinamy się z pasów. Podaję rękę Jarkowi i gorąco mu dziękuję. Nie wiedząc, co więcej mogę powiedzieć, uciekam pod pretekstem sprawdzenia, czy wszystko zostało posprzątane i pozamykane. A gdy docieram do aeroklubu, gdzie siedzi moja kumpela, darzę ją szerokim uśmiechem.

To jest zajebiste!!! – niemal krzyczę, taka jestem rozentuzjazmowana. – Lecisz i normalnie czujesz pęd powietrza! I Jarek zrobił mi akrobację, i normalnie jest taki moment gdy odruchowo chcesz się czegoś złapać… A jak dolatujesz do ziemi, to czujesz, jak się robi ciepło… Niesamowite! – Jeszcze długo wymieniam swoje wrażenia, a Patrycja patrzy na mnie z uśmiechem.

[…]

 Gdy wracam do domu, ciocia dzieli się własnymi wrażeniami z tego dnia. Prowokuję ją, dopytując, jakie statki widziała dzisiaj w powietrzu.

Leciał wcześniej jakiś samolot, a teraz niedawno, jak wychodziłam do ogródka, to leciała motolotnia. Nawet Piotrowi mówiłam, że coś leci.

Tak gdzieś z pół godziny do godziny temu? – upewniam się.

Tak, jakoś wtedy. Przeleciała w tamtym miejscu – ciocia rysuje ręką łuk na niebie. – Była taka kolorowa… – kończy i urywa, wpatrując się we mnie.

Bo tymczasem ja, z szerokim bananem na twarzy, pukam się w pierś.

20 lipca 2017


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Pasażer zero

       Zabranie bliskiej osoby na pokład pilotowanego przez nas samolotu jest jednym z najbardziej pamiętnych lotniczych „pierwszych razów” i ważny krok dla samodzielnego pilota, dzierżącego już licencję. To z jednej strony możliwość pokazania komuś, kogo lubimy lub kochamy, piękna świata widzianego z góry, a z drugiej trochę bardziej samolubna okazja do pochwalenia się, że umiemy robić tak trudną i niezrozumiałą rzecz, jak pilotowanie samolotu.       Oczywiście, trzeba do tematu podejść rozsądnie i dojrzale. W odróżnieniu od instruktora, za pasażera to my ponosimy odpowiedzialność, a w razie niebezpieczeństwa nie przejmie za nas sterów – chyba, że sam jest pilotem, ale takie latanie to zupełnie inne zagadnienie. Lekarzy obowiązuje zalecenie (albo i przepis), by nie operowali swoich bliskich, ponieważ silne emocje mogą negatywnie wpłynąć na ich działania. Z lataniem jest trochę podobnie, jeśli nas i pasażera też łączy emocjonalna więź. Wprawdzie l...

Nauka do uprawnienia IR (loty według wskazań przyrządów)

  Latanie IFR to latanie na "te dziwne mapki"      Po długiej przerwie (spowodowanej, uspokajam, czynnikami zewnętrznymi) doczekałam się powrotu do latania. Nie było łatwo, bo po 10 miesiącach uziemienia miałam wsiąść w nieznany mi dotąd samolot (reprezentujący do tego inną technologię), na obcym lotnisku, z nowym instruktorem (ogólnie, w nowym ośrodku szkolenia) i wykonywać nieznane mi dotychczas, skomplikowane procedury. Co chyba nie dziwi, stres poprzedzający pierwsze loty był niebagatelny.      Tak się złożyło, że całkowita zmiana lokalizacji szkolenia zbiegła się u mnie z rozpoczęciem szkolenia do uprawnienia IR (Instrument Rating), czyli do lotów w IFR (Instrument Flight Rules – latanie wg wskazań przyrządów). Wszystkie swoje dotychczasowe 150 godzin wylatałam w VFR (Visual Flight Rules), czyli w lotach nawigowanych według tego, co widać na ziemi – po charakterystycznych punktach terenowych, wspartych mapą pełną obliczeń kursów, odległości i...

UPRT, czyli latanie nie zawsze jest przyjemne

      Chyba ciężko o etap szkolenia wzbudzający większe emocje, do tego tak skrajne. W oczekiwaniu na UPRT jedni się niecierpliwią i pragną maksymalnie wykorzystać tych kilka godzin lotu, pozostali chcą mieć to jak najszybciej za sobą. Zauważyłam, że najczęściej to chłopaki ekscytują się na myśl o wszystkich figurach akrobacyjnych, których wypróbują, podczas gdy druga grupa, mniej liczna, przeważnie obejmuje dziewczyny. Choć nie jest to regułą.       Tym samym zaznaczam, iż tytuł niniejszego posta jest szczególnie subiektywny.      UPRT to szkolenie z zapobiegania i wyprowadzania samolotu z nienormalnych położeń (ang. Upset Prevention and Recovery Training). Rozróżnia się różne zakresy tego szkolenia, m.in. Basic i Advanced, jednak w obu wariantach obejmuje kilka godzin lotu na samolocie akrobacyjnym, gdzie zadaniem instruktora jest zrobić coś dziwnego z samolotem (przeciągnąć, wprowadzić w korkociąg, spiralę, inne dezorientują...