Przejdź do głównej zawartości

Lotnicze inicjacje

Chociaż od początków mojej lotniczej ścieżki skrupulatnie spisuję wszystkie jej detale, moje osobiste kroniki dziwnym zrządzeniem losu nie doczekały się szczegółowych opisów pierwszych w życiu lotów. To, w połączeniu z faktem, że upłynęło od nich wiele lat, sprawia, że nie jestem w stanie opowiedzieć o nich zbyt szczegółowo, choć więc chciałam opisać je w osobnych postach, ostatecznie postanowiłam zawrzeć je w jednym.

Moja relacja z lotnictwem narodziła się ze strachu i obietnicy… że nigdy nie będę latać. Choć ta dziedzina ludzkiej aktywności fascynowała mnie od najmłodszych lat, jeszcze bardziej przerażała; samoloty startujące z lotniska i znikające w przestworzu nieba mogły dla mnie równie dobrze lecieć w kosmos albo nurkować w odmęty oceanu, skąd w obu przypadkach nie ma powrotu. Jak pewnie każdy żółtodziób, który wie tyle, ile usłyszał w mediach, byłam przekonana, że loty zakończone bezpiecznie to nieliczne cudy, a większość ma jednak dużą szansę skończyć się nieszczęśliwie. Gdy moja siostra w wieku jakichś 21 lat została w celach służbowych zmuszona do odbycia pierwszego w życiu lotu samolotem komunikacyjnym, niemal spisała własny testament, a ja, podzielając jej przerażenie, w rozmowie z rodzicami zarzekałam się, że nigdy w życiu nie polecę samolotem, nawet, jeśli będzie wymagał tego ode mnie przyszły zawód. Jeśli tak się stanie – zmienię zawód, choćbym miała pracować na kasie w spożywczaku.

Tymczasem, kilkanaście lat później, legitymuję się nalotem jakichś 150 godzin na samolotach i szybowcach, będąc w trakcie szkolenia do licencji pilota zawodowego. Skąd ta diametralna zmiana? Towarzysząca przerażeniu fascynacja lotnictwem zachęciła mnie do zgłębienia tego zagadnienia, tak szerokiego, że dopiero po 2 latach samokształcenia zaufałam urządzeniom latającym dość, by samej do nich wsiąść.

Zapraszam więc do lektury moich bardzo osobistych, wyjątkowych wspomnień dotyczących bardzo przełomowych momentów mojego lotniczego życia. W ich przytoczeniu pomaga mi niewielka karteczka, która  wisi nad moim biurkiem, którą górnolotnie zatytułowałam „Logbook” i która mieści niewiele, bo jedynie 16 pozycji, stanowiące zwięzły spis danych dotyczących moich pierwszych 16 lotów.

Pierwszy lot samolotem pasażerskim

Był to zarazem pierwszy lot w moim życiu i miał miejsce 7 sierpnia 2014 roku. Po wspomnianych dwóch latach zgłębiania wiedzy o lataniu mama zdołała namówić mnie do lot do Włoch na wakacje. Bilety kupiła tylko w jedną stronę, na wypadek, gdyby jednak mi się nie spodobało.

Bałam się, oczywiście, ale nie dość, bym miała ochotę uciec z lotniska. To w pierwszej kolejności zirytowało mnie uciążliwą kontrolą bezpieczeństwa, które jednak doceniłam jako nieodłączny element zupełnie nowej przygody. A następnie urzekło mnie międzynarodową atmosferą, przestrzenią, otwartością na niemal nieograniczony świat – wszak z lotniska międzynarodowego da się dolecieć co najmniej na drugą stronę globu.

Pamiętam, że po zajęciu miejscu w samolocie (na fotelu przy oknie, a jakże), jedynym zagrożeniem, o którym pomyślałam i którego zaczęłam się rzeczywiście bać, była dehermetyzacja kabiny. Najwyraźniej o tym zagadnieniu nie doczytałam dość. Plastikowe okienka wydawały się zbyt kruche, by wytrzymać różnicę ciśnień między kabiną a wysokimi warstwami atmosfery; oczami wyobraźni czułam, jak wszyscy na pokładzie się dusimy. Próbując odgonić te myśli skupiłam się na detalach samolotu, obejmujących owalny kształt wnętrza kabiny pasażerskiej i dziwne znaczki na skrzydle, w tym napis „NO STEP”.

Z samego lotu też pamiętam niewiele. Chmury urzekły mnie najbardziej, bo o ile samą ziemię z góry można oglądać równie dobrze z wysokiego wieżowca czy w Google Maps, tak chmury zawsze widzi się od spodu, więc lot nad nimi jest rzeczywiście czymś unikatowym i zarezerwowanym wyłącznie dla latania. Bardzo długi czas później zrozumiałam również dziwne uczucie towarzyszące zakrętom samolotu, konkretnie… brak jakichkolwiek odczuć. Podczas zakrętu nie czułam siły odśrodkowej, tak typowej dla jazdy samochodem po łuku.

Po wylądowaniu żałowałam, że to już i na razie tylko tyle. Oczywiście, że chciałam również wrócić w ten sam sposób do Polski, niemniej doceniłam decyzję mamy. I choć sam pobyt we Włoszech wspominam bardzo dobrze i z wielkim sentymentem, pamiętam, że przez większość czasu byłam rozmarzona, myślałam o samolotach i lataniu, i nawet podziwiając rozświetlony nocą Turyn przez okno mieszkania naszych gospodarzy, szczególną uwagę zwracałam na migające światełka samolotów podchodzących na lokalne lotnisko. Zaś jedną z najcenniejszych „pamiątek” z tego pobytu był plastikowy model Airbusa A380 kupiony w miejscowym sklepie z zabawkami. Nie miał nic wspólnego z Turynem, Włochami, naszymi wakacjami ani nawet samolotem, którym leciałyśmy. Ale i tak pozostaje jedną z bardziej wymownych pamiątek mojej lotniczej przygody.

Po tym locie nie dość, że nie zniechęciłam się do latania, to uznałam je za dość atrakcyjne, by rzeczywiście spróbować związać z nim przyszłość, który to pomysł kiełkował od pewnego czasu w mojej głowie.

Karteczka podpowiada mi: lot na trasie WAW-LIN, numer AZ493 linii Alitalia Airbusem A319. Znaki boczne samolotu: niezanotowane.

Widok towarzyszący pierwszemu w życiu boardingowi

Pierwszy lot szybowcem

Po raz drugi w życiu wbiłam się w przestworza na pokładzie szybowca, co jest symboliczne tym bardziej, że stało się to w okolicznościach bezpośrednio wprowadzających mnie w świat szkoleń lotniczych. Mój Świętej Pamięci przyjaciel, będący z zawodu pilotem Dreamlinerów, a z pasji szybownikiem, zabrał mnie kiedyś na podradomskie lotnisko aeroklubowe, by pokazać mi, jak wygląda szybownictwo z perspektywy organizacji lotów. Miałam wówczas niespełna 18 lat, co w kontekście niniejszej historii oznacza, że nie mogłam jeszcze w pełni o sobie decydować. Choć z założenia nasza wycieczka nie miała na celu latania – mój znajomy miał chorą nogę, uniemożliwiającą mu latanie, a ja… no nic nie było mówione, bym miała latać – po kilku godzinach zostałam zaskoczona krótką komendą „Julka, wsiadaj do szybowca. Lecisz.” Wpierw: szok. Potem strach. W końcu zdołałam w siebie wydukać jedynie: „Ale muszę zapytać mamę, czy mi pozwoli.” Nie pytaj mamy, mówili, powiesz jej po wszystkim, ale moje odruchy i głęboko wpojona uczciwość zwyciężyły, wskutek czego wystukałam do mamy szybkiego sms-a, że chcą mnie wsadzić do szybowca i chyba polecę. Szarpana z jednej strony przez namawiającego mnie znajomego i jego kolegę-pilota, który miał mnie przewieźć, a mamą, która wpadła w zupełną panikę i w tempie karabinu maszynowego pisała mi SMS-y, że na pewno musiałaby wyrazić na to pisemną zgodę, no i się na to nie zgadza, w końcu wybrałam… szybowiec. Instruktorzy pomogli założyć na moje trzęsące się plecy spadochron, którego sam ciężar, wygląd i specyficzny techniczny zapach przeraziły mnie jeszcze bardziej. Moją głowę wypełniły czarne scenariusze; w końcu samolot komunikacyjny to co innego, a stary, drewniany szybowiec na trawiastym lotnisku to inna bajka. Czy to tak samo bezpieczne, tak samo profesjonalne? Ostatecznie sama przed sobą postawiłam sprawę jednoznacznie: przecież chcę latać, więc to jest nieuniknione. Już wtedy postanowiłam związać swoją przyszłość z lataniem, więc rezygnacja z takiej inicjacji byłaby zwyczajnie pozbawiona sensu.

Chwilę później siedziałam już w ciasnej, dusznej kabinie szybowca, który po wymianie komend gwałtownie ruszył do przodu. Jedno mrugnięcie okiem… I przeżyłam szok życia. Bardzo poważnie brałam pod uwagę ewentualność, że już umarłam. Bowiem jedyne, co przed sobą widziałam, to otaczający mnie zewsząd błękit nieba. Chyba nawet żadnych chmur, kątem oka nie widziałam też ziemi. Ten dziwny stan niebytu trwał niewyobrażalnie długo i został brutalnie zakończony chwilą nieważkości, po której przynajmniej z powrotem pokazała się ukochana, bezpieczna ziemia.

Nieważne, że lecieliśmy nad Radomiem. Równie dobrze mógłby to być Wielki Kanion, Nowy Jork albo bardzo przeciętna, nudna wieś. Świat widziany z góry, w tak szerokiej perspektywie, którą daje szybowiec, jednak której nie da się doświadczyć w samolocie pasażerskim, wyglądał po prostu obłędnie. Zdołałam zauważyć i rozpoznać kościół, koło którego skręciliśmy z głównej drogi w kierunku lotniska, gdy poczułam w kieszeni… wibrowanie telefonu.

W tym momencie lot się dla mnie w zasadzie skończył. Wiedząc, że to dzwoni spanikowana mama, a ja przecież nie mam jak odebrać, poczułam tak ogromne wyrzuty sumienia, że zaślepiły moje dalsze przeżycia. Choć wydawało mi się, że znacznie dłużej, lot trwał zaledwie kilka minut. Po wylądowaniu ogarnęła mnie ogromna ulga, że przeżyłam. Druga myśl: trzeba oddzwonić do mamy. Odebrała od razu i nie zdążyłam się odezwać, gdyż zostałam zalana potokiem słów, powtarzających mniej więcej treść sms-ów: że się nie zgadza, że się będzie o mnie strasznie bała, że bardzo prosi, żebym nie leciała. Gdy w końcu dała mi dojść do głosu, wyznałam, że w zasadzie jestem już po locie, cała i zdrowa. Kilka sekund ciszy… i usłyszałam śmiech ulgi i radości. Wszystko było w porządku.

A ja od tej pory zaczęłam zupełnie inaczej postrzegać każdy obserwowany przeze mnie start szybowca do kolejnego lotu szkoleniowego…

Nie potrzebuję karteczki, by pamiętać, że moim dziewiczym szybowcem był Bocian o trochę niefortunnych znakach bocznych SP-2666, należący do Aeroklubu Radomskiego. Pamiętny lot miał miejsce 19 czerwca 2015 roku.

Z samego lotu nie mam zdjęć. Nie miałam do tego głowy... niemniej nie żałuję, bardziej niż obrazki liczą się wspomnienia

Pierwszy lot samolotem sportowym (aka awionetką) i sterowanie

Ten lot odbył się w wyjątkowych i bardzo niesprzyjających okolicznościach wymiany w Stanach Zjednoczonych. Niesprzyjających, bowiem podlegając podczas mojej rocznej wymiany szkolnej w Ameryce pod opiekę biura turystycznego, uczestnictwo w aktywnościach takich jak lot prywatnym samolotem było uznawane za sporty ekstremalne, a przez to zakazane. Lecz ponieważ pod koniec wyjazdu w odwiedziny przybyli do mnie rodzice, którzy przejęli nade mną prawną opiekę, furtka się dla mnie otworzyła.

Skąd w ogóle możliwość polatania? Z perspektywy polskich realiów jest wręcz niewyobrażalna. Trochę przypadkiem trafiłam pewnego dnia na wiekowego nauczyciela historii, który mnie nie uczył, lecz z którym musiałam załatwić pewną sprawę formalną. Zobaczywszy na ścianach jego gabinetu plakaty z samolotami zapytałam, czy jest miłośnikiem lotnictwa, na co wyznał, że jest prywatnym pilotem i posiada własny samolot. Nauczyciel publicznej szkoły! Wielkodusznie zaproponował lot, którą to propozycję składał zresztą wielu swoim uczniom, musiałam jednak odmówić ze względu na ograniczające mnie zasady wymiany. Jednak, jak wspomniałam, furtka otworzyła się dla mnie wraz odwiedzinami rodziców.

I tak pewnego czerwcowego dnia 2016 roku, znów pełna obaw – w końcu to mały samolot, stara awionetka, której (jak również pilotowi) nie mam żadnego powodu ufać – przyjechałam z rodzicami na lotnisko, by polatać nad swoim ukochanym już amerykańskim miasteczkiem. Po długich przygotowaniach Pipera, w których nie uczestniczyłam, zostałam zaproszona do hangaru, a następnie do samolotu. Zostałam usadzona na prawym przednim fotelu, przed własnym wolantem i zestawem miliona zegarów pokazujących milion różnych parametrów. Ale to w końcu moja, mam nadzieję, przyszłość, więc część z nich byłam w stanie sensownie interpretować.

Z tego lotu najsilniej zapadł mi w pamięć moment zajęcia pasa startowego – po raz pierwszy bowiem znalazłam się twarzą w twarz z asfaltowym, szerokim pasem, opatrzonym wielkimi białymi cyframi znaczącymi kierunek odlotu. Na tym samym pasie lądują i startują „prawdziwe”, pasażerskie samoloty, latają w tej samej przestrzeni powietrznej, w której za chwilę znajdziemy się i my… to robi wrażenie.

Gdy mój znajomy pilot-nauczyciel wymienił serię formuł z wieżą kontroli lotów, zadał mi pytanie: „Are you ready?”, na co odpowiedziałam pamiętnym „Always.” Zawsze gotowa na nowe doświadczenia, nowe przygody, nowe wyzwania. Tę odpowiedź wyrzeźbiłam w swoim umyśle bardzo starannie, chcąc oddać nią kwintesencję swojej nowej, zamerykanizowanej mentalności, jednak nie mogłam wówczas sądzić, że będę wracać do tych słów za każdym razem, gdy usłyszę podobne pytanie od jakiegokolwiek instruktora bądź pilota, którego pasażerem jestem.

Ten lot był pamiętny i wyjątkowy jeszcze z jednego powodu. I nie mówię tu o fakcie, że spojrzałam na swoje amerykańskie miasto, swój nowy dom, w tym swoją ukochaną szkołę, z góry. Ani o tym, że po raz pierwszy latałam w pofałdowanym terenie, dodającym trójwymiarowości otoczeniu.

Podczas tego lotu… po raz pierwszy złapałam za stery. Uczucie towarzyszące reakcji samolotu (PRAWDZIWEGO samolotu!) na moje ruchy rękami było absolutnie nieziemskie, miałam niemal wrażenie, jakbym poruszała samym światem (co w lataniu poniekąd jest prawdą, bowiem każde przechylenie samolotu objawia się przechyleniem widoku za oknem; pilot cały czas powinien siedzieć pionowo względem własnego fotela). Ja steruję tym pięknym urządzeniem, tym niezwykłym skrzydlatym wynalazkiem! Leci i skręca dzięki mnie!

Rodzice po dziś dzień wspominają dumę i radość, z jaką kroczyłam u boku nauczyciela-pilota w drodze powrotnej z hangaru.

Centralny Waszyngton (w sensie stan, nie miasto) z pokładu małego Piperka

Lotnicze inicjacje

W ramach podsumowania niniejszych wspomnień, postanowiłam wypisać kilka przełomowych momentów w życiu każdego lotnika, które sama mam już za sobą. Niektóre z nich omówiłam w tym poście, inne zapewne opiszę bardziej szczegółowo w kolejnych postach, pozostałych nie rozwinę zaś wcale. Jestem jednak przekonana, że każdy pilot utożsami się chociaż z niektórymi z tych punktów.

Jakie więc „pierwsze razy” przeżywa pilot?

  • Pierwszy w życiu lot
  • Pierwsze „trzymanie za stery”, czyli ni mniej ni więcej, jak sterowanie samolotem
  • Pierwsze odezwanie się przez radio lotnicze
  • Pierwszy lot na lotnisku i/lub w przestrzeni kontrolowanej (tzn. użytkowanej przez samoloty pasażerskie)
  • Pierwszy lot szkoleniowy (podczas którego sporą część czynności ogarnia się zgodnie z instrukcjami instruktora, niemniej samodzielnie)
  • Pierwszy lot samodzielny
  • Pierwszy lot wyświetlony przez flightradar (naprawdę doniosłe wydarzenie!)

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Pasażer zero

       Zabranie bliskiej osoby na pokład pilotowanego przez nas samolotu jest jednym z najbardziej pamiętnych lotniczych „pierwszych razów” i ważny krok dla samodzielnego pilota, dzierżącego już licencję. To z jednej strony możliwość pokazania komuś, kogo lubimy lub kochamy, piękna świata widzianego z góry, a z drugiej trochę bardziej samolubna okazja do pochwalenia się, że umiemy robić tak trudną i niezrozumiałą rzecz, jak pilotowanie samolotu.       Oczywiście, trzeba do tematu podejść rozsądnie i dojrzale. W odróżnieniu od instruktora, za pasażera to my ponosimy odpowiedzialność, a w razie niebezpieczeństwa nie przejmie za nas sterów – chyba, że sam jest pilotem, ale takie latanie to zupełnie inne zagadnienie. Lekarzy obowiązuje zalecenie (albo i przepis), by nie operowali swoich bliskich, ponieważ silne emocje mogą negatywnie wpłynąć na ich działania. Z lataniem jest trochę podobnie, jeśli nas i pasażera też łączy emocjonalna więź. Wprawdzie l...

Nauka do uprawnienia IR (loty według wskazań przyrządów)

  Latanie IFR to latanie na "te dziwne mapki"      Po długiej przerwie (spowodowanej, uspokajam, czynnikami zewnętrznymi) doczekałam się powrotu do latania. Nie było łatwo, bo po 10 miesiącach uziemienia miałam wsiąść w nieznany mi dotąd samolot (reprezentujący do tego inną technologię), na obcym lotnisku, z nowym instruktorem (ogólnie, w nowym ośrodku szkolenia) i wykonywać nieznane mi dotychczas, skomplikowane procedury. Co chyba nie dziwi, stres poprzedzający pierwsze loty był niebagatelny.      Tak się złożyło, że całkowita zmiana lokalizacji szkolenia zbiegła się u mnie z rozpoczęciem szkolenia do uprawnienia IR (Instrument Rating), czyli do lotów w IFR (Instrument Flight Rules – latanie wg wskazań przyrządów). Wszystkie swoje dotychczasowe 150 godzin wylatałam w VFR (Visual Flight Rules), czyli w lotach nawigowanych według tego, co widać na ziemi – po charakterystycznych punktach terenowych, wspartych mapą pełną obliczeń kursów, odległości i...

UPRT, czyli latanie nie zawsze jest przyjemne

      Chyba ciężko o etap szkolenia wzbudzający większe emocje, do tego tak skrajne. W oczekiwaniu na UPRT jedni się niecierpliwią i pragną maksymalnie wykorzystać tych kilka godzin lotu, pozostali chcą mieć to jak najszybciej za sobą. Zauważyłam, że najczęściej to chłopaki ekscytują się na myśl o wszystkich figurach akrobacyjnych, których wypróbują, podczas gdy druga grupa, mniej liczna, przeważnie obejmuje dziewczyny. Choć nie jest to regułą.       Tym samym zaznaczam, iż tytuł niniejszego posta jest szczególnie subiektywny.      UPRT to szkolenie z zapobiegania i wyprowadzania samolotu z nienormalnych położeń (ang. Upset Prevention and Recovery Training). Rozróżnia się różne zakresy tego szkolenia, m.in. Basic i Advanced, jednak w obu wariantach obejmuje kilka godzin lotu na samolocie akrobacyjnym, gdzie zadaniem instruktora jest zrobić coś dziwnego z samolotem (przeciągnąć, wprowadzić w korkociąg, spiralę, inne dezorientują...