Były jeziora i wakacyjna aura, była nerwowa przestrzeń powietrzna nad stołeczną metropolią, i niechybnie czas powrócić nad jeziora – bo wygląda na to, że jestem głęboko duchowo związana z żywiołem nie tylko powietrza, ale i wody. Po Dajtkach i Babicach, nadszedł czas na trzecie ze ścisłej czołówki moich ulubionych lotnisk – mazurskie lądowisko w Kikitach.
Moja znajomość tego miejsca zaczęła się przypadkowo, nieefektownie… i bardzo nieobiecująco. Bywając na olsztyńskich Dajtkach, wiele razy słyszałam o pysznych pierogach (które lokalnie obrosły wręcz legendą), serwowanych właśnie w Kikitach, jakimś niedalekim małym lotnisku, na które lokalni piloci latali często – czy to prywatnie, czy w ramach szkolenia. Ponieważ moje możliwości latania były zawsze znikome, a po znajomości jakoś nigdy nie udało się z nimi tam zabrać, pewnego dnia wstukałam Kikity w nawigację i ruszyłam z jednego lotniska na drugie... samochodem. Trafiłam do malutkiej, sąsiadującej z jeziorem wsi (Jeziorany), w której mimo pięknej pogody nie zastałam żywego ducha, a samo lądowisko schowane było gdzieś za polem wysokich traw, znad których wybijały się jednak charakterystyczne zabudowania agroturystyczne. Nie dotarłam jednak do nich; utknęłam przed wąską błotnistą dróżką opisaną „teren lotniska – wstęp wzbroniony” i, nie odważywszy się jechać dalej, znalazłam w Internecie numer telefonu do jednego z właścicieli lądowiska, by zapytać go o pozwolenie na przejazd pod – jak mniemałam – restaurację. Telefon odebrał miły pan, który stwierdził jednak, że nikogo na miejscu nie ma, pierogów już nie serwują, i lepiej będzie, jeśli udam się do food-trucka w jakiejś sąsiedniej miejscowości. Mocno zdumiona tą antyreklamą i zawiedziona, że nie poznam nowego, wszak polecanego lądowiska, odłożyłam słuchawkę i ruszyłam z powrotem do Olsztyna, przekonana, że los już nigdy mnie tu nie przywiedzie.
Przywiódł, a jakże. Miało to miejsce w 2020 roku, podczas rajdu samolotowego, zorganizowanego z Warszawy i przewidującego lądowanie na nadmorskich i warmińsko-mazurskich lotniskach i lądowiskach. Poczyniłam kolejny postęp w poszerzaniu swoich lotniczych horyzontów, pojmując specyfikę Kikit: otóż jest to lądowisko prywatne, będące owocem pomysłu i wkładu finansowego kilku przyjaciół-pilotów, a choć pas startowy jest dostępny bez większych ograniczeń, sam kompleks hotelowo-restauracyjny działa raczej od święta, gdy przewiduje się zwiększony ruch, zorganizowaną imprezę lub gdy, tak jak my na rajdzie, większa grupa zapowie się odpowiednio wcześniej.
Lądując na tamtym rajdzie na Kikitach (jako pasażer trzęsącej się na podejściu AT-3), poczułam się podobnie, jak przybywszy na Dajtki, lecz jeszcze bardziej wakacyjnie. I tak jak w Olsztynie, jedną z najsilniejszych moich impresji była gra kolorów. Z intensywnie zielonej trawy, rozciągającej się po horyzont niemal w każdym kierunku, wyrastały dwa duże, ceglane budynki z czerwoną dachówką i białymi ścianami; w oddali połyskiwało jezioro. Relaksujący, agroturystyczny klimat, a wnętrze kompleksu zaskoczyło mnie starannym wykończeniem pełnym lotniczych akcentów, bogato wyposażonym barem i zapleczem imprezowym (znajdziemy tu m.in. stół do bilarda, tablicę do dartów oraz sprzęt multimedialny), pełnowymiarową kuchnią, no i całkiem sporą częścią hotelową. Z sufitu korytarzy zwieszały się modele samolotów, ściany zdobiły obrazy z takimiż motywami, a w pokojach, nawet ręczniki miały naszyte logo Kikit – bociana lecącego samolotem. Zaimponowały mi rozmach, atmosfera i jakość budowlana kompleksu samego w sobie, i nieustająco zadawałam sobie pytanie: w jaki sposób takie miejsce może funkcjonować tylko przez marny ułamek roku i się utrzymywać?
Skromna autoreklama mojej własnoręcznie wykonanej maskotki-logo Kikit, zdobiącej bar w restauracji |
Lektura dostępnych w sali wspólnej książek i albumów zarysowała mi niezwykłą, piękną historię tego miejsca. Czterech przyjaciół-pilotów, znających się z lotniska, a na co dzień zajmujących się zupełnie niezależnymi, własnymi biznesami, wpadli na pomysł założenia swojego zakątka w postaci lądowiska. Poświęcili wpierw długi czas na poszukiwanie odpowiedniego miejsca, później swoje środki na cały proces jego stworzenia, od uzyskania niezbędnych zgód, poprzez budowę i certyfikację, na oficjalnym wzbogaceniu lotniczej mapy Polski kończąc. Jak dowiedziałam się kilka lat później, słuchając wywiadu z jednym z Ojców Założycieli – ten biznes wcale nie ma zarabiać, ani nawet się zwracać. To po prostu prywatny, choć dostępny dla osób z zewnątrz, lotniczy plac zabaw, miejsce wypoczynku, w którym od czasu do czasu Właściciele organizują fantastyczne, otwarte dla ludzi z całej Polski imprezy, jak zawody lotnicze, zloty i szkolenia, a także spotkania całkowicie niezwiązane z lataniem.
Organizowane tu imprezy mają różnorodny charakter... |
Przechodząc do informacji praktycznych: Kikity to jedno z tych lądowisk, w których startować i lądować można tylko w jednym kierunku, nad jezioro lub znad niego (czyli start z kierunku 11 i lądowanie na 29). Jest to konsekwencją obecności lasu wieńczącego zachodni skraj lądowiska oraz pochylenia pasa, opadającego ku jezioru. Jedyny pas trawiasty o wymiarach 800x35 m jest w sezonie bardzo dobrze utrzymany, odpowiednio oznakowany, a co więcej, posiada oświetlenie nocne w postaci lampek solarnych znaczących krawędzie pasa, umożliwiając operacje po zmroku. Od jakiegoś roku Kikity mogą pochwalić się oznakowaniem naziemnym godnym dużego międzynarodowego portu pokroju Heathrow. To oczywiście przesada, ale czerwone i żółte oznakowania dróg startowych oraz dróg kołowania tylko dodają uroku i wrażenia profesjonalizmu.
Na Kikitach znajduje się pojedynczy hangar, zarezerwowany dla właścicieli i najemców, a także całkiem spora trawiasta stojanka, na której spokojnie zmieści się kilkanaście samolotów. Od niedawna dostępne jest również paliwo, sprzedawane w baryłkach. Możliwość noclegu i wyżywienia, jak wspomniałam wcześniej, należy uzgadniać z właścicielami. Gdy toczy się tu akurat jakaś impreza, nie sposób głodować, być spragnionym, ani się nudzić.
Jedną z autorskich imprez Kikit są "Międzynarodowe Mistrzostwa Polski w Strącaniu Balonika", na które składają się m.in. zawody na celność lądowania oraz tytułowe celowanie w balonik |
Częściej niż drogą powietrzną odwiedzałam Kikity naziemnie, jednak nie trzeba latać, by przesiąknąć w tym miejscu czystą radością lotnictwa. Zawody lub zloty, w których uczestniczyłam, kojarzę z przylotami gości wykonywanymi w efektownych szykach czy niskimi przylotami. To miejsce aż się prosi, by polatać po okolicy lub choćby nad samym lądowiskiem, a w wolnych od fruwania chwilach odpocząć, poopalać się na leżakach, czy nawet udać się na wycieczkę rowerową nad pobliskie jezioro (są tu dostępne rowery do wypożyczenia)… A wieczorami oddajemy się wspólnej integracji i mimo zmęczenia zazwyczaj intensywnymi dniami nikt nie kwapi się do spania. W bezchmurne noce na rozległym, oddalonym od cywilizacji polu doskonale widać gwiazdy; krajobraz rozświetla jedynie ognisko. Po okolicznych polach niosą się śpiewy coraz bardziej nawodnionych pilotów, co odważniejsi próbują swych sił w grupowym tańcu, nie są rzadkością również nocne spacery po pasie startowym.
Po Kikitach widać i czuć, z jak wielką pasją zostały stworzone i z jak ogromną radością są odwiedzane przez pilotów z Polski oraz zza granicy. Powitalne i pożegnalne niskie przeloty oraz spontaniczne szyki w sezonie stoją tu na porządku dziennym. Ryk silnika i dynamika manewrów zdradzają radość, której piloci nie są w stanie wyrazić na ziemi…
Co tu dużo mówić – zachęcam do odwiedzin!
Komentarze
Prześlij komentarz