Przejdź do głównej zawartości

Niski przelot Cessną nad Okęciem

Okęcie z perspektywy Cessny

    Mam przyjemność podzielić się historią pewnego lotu, który nie dość, że sam w sobie był nieprawdopodobną atrakcją, to jeszcze stanowił przełom mojego lotniczego życia jako samodzielnego, licencjonowanego pilota. 
    Historię tę pragnę otworzyć cytatem jej bohatera, instruktora, który w dalszej perspektywie okazał się jedną z ważniejszych postaci mojego lotniczego rozwoju. „Oni [moi instruktorzy] bardzo cię skrzywdzili.” W życiu bowiem trafia się na nauczycieli skutecznych i neutralnych, nauczycieli szkodliwych i tych, którzy zmieniają nas na lepsze. 
    Podczas szkolenia do licencji samolotowej utknęłam pod przewodnictwem nauczyciela z kategorii skutecznych, lecz szkodliwych. Wymagający i surowy, był zarazem nieprzystępny, nerwowy i momentami chamski. Od samego początku wpajał mi perfekcjonizm i przesadnie dogłębne przygotowanie teoretyczne do czekających mnie lotów, co sobie cenię, lecz jednocześnie każdego dnia jechałam na lotnisko z rozstrojem żołądka, nie mając czasu ani okazji czerpać przyjemności z latania samego w sobie. Wzmógł we mnie szkodliwą i tępioną zwłaszcza w lotnictwie postawę strachu przed zadawaniem pytań i tym samym korzystania z bogactwa doświadczeń innych instruktorów. Nie przemawiały do mnie argumenty, że przeszłam bojową szkołę latania i raczej gorzej nie będzie. Bałam się zgłębiać wiedzę w obawie przed krytyką „jak można tego nie wiedzieć?”, już po zrobieniu licencji bałam się latać z jakimkolwiek instruktorem, a ponieważ zbyt niepewnie czułam się, latając samodzielnie, większość okazji na latanie przesiedziałam na bezpiecznej, komfortowej ziemi. 
     
    Niespełna dwa lata później, jesienią 2020 roku, postanowiłam walczyć o poprawę mojej relacji z lataniem, tym bardziej, że i tak czekała mnie konieczność podtrzymania licencji. Nie uniknęłam lotu kontrolnego z instruktorem. Przy jego wyborze kierowałam się rekomendacją kolegi, który dzień wcześniej był bohaterem pewnej zabawnej historii. 
    W warunkach covidowych lotnisko na Okęciu przeżywało przestój ruchu pasażerskiego, a w konsekwencji oblężenie przez małe lotnictwo, czyli prywatne i szkolne samoloty. To nie jest tak, że małe samoloty nie mają wstępu na komunikacyjne lotniska; po prostu na co dzień, przy dużym ruchu pasażerskim, nad lotnisko nie wpuszcza się jednocześnie małych i dużych samolotów ze względu na trudność koordynacji ich prędkości, a nikt nie opóźni o parę minut rozkładowego rejsu, by jakiś niedzielny rekreacyjny pilot mógł popatrzeć na terminal pasażerski z nietypowej perspektywy. W covidzie Okęcie opustoszało, co dało zielone światło takim znudzonym wariatom jak my. 
    I tak wspomniany kolega z wspomnianym instruktorem, prywatnie przyjaciele, postanowili pewnego dnia wybrać się na Okęcie, by małą AT-3 zrobić tam niski przelot nad pasem. Wówczas jeszcze zdziwiona, że taka możliwość w ogóle istnieje, towarzyszyłam im podczas przygotowania do lotu, nie kryjąc zazdrości. 
    – Ale fajnie, że lecicie sobie na Okęcie… 
    – To dawaj, jutro polecimy razem – rzucił instruktor. No jasne. Uśmiechnęłam się… z grzeczności. 
    Z przejęciem obserwowałam ich poczynania na flightradarze, widząc, że krążą niemrawo przed granicą przestrzeni powietrznej Okęcia i coś nie mogą wlecieć. Po ponad godzinie wrócili na Babice, kolega mocno niepocieszony, instruktor raczej optymistyczny. Wyciągnęłam od nich, że mimo wcześniejszego uzgodnienia lotu drogą telefoniczną, wieża kontroli kazała im oczekiwać przed wlotem w przestrzeń, lecz finalnie nie zgodziła się ich wpuścić. Najwyraźniej akurat nastąpiło zagęszczenie ruchu pasażerskiego. Szkoda, ale trochę przekornie cieszyłam się, że im się nie udało, bo kurczę… też bym chciała. 
    Wspomniany instruktor, Piotrek, jawił mi się jako wesoły i wyluzowany (to tak się da?), a kolega polecił go do odbycia lotu wznawiającego. Przyzwyczajona do niemal wojskowej dyscypliny dopytywałam: a czy surowy, czy krzyczy w kabinie… na co kolega spojrzał na mnie z uniesioną brwią i stwierdził: 
    – Weź przestań, to człowiek, z którym gonimy pociągi z góry. 
    Opowiedział o kilku ich wspólnych lotach, duży nacisk kładąc na zamek w Czersku, który Piotrek rzekomo bardzo lubi oglądać z góry. Niedługo dołączył do nas sam Piotrek. Dopytałam, czy poleci ze mną na lot kontrolny, na co zupełnie poważnie (dotychczas sprawiał wrażenie, jakby ze wszystkiego stroił sobie żarty) odpowiedział, że pewnie, ma czas o tej godzinie, gdzie chcę lecieć? Zaczęłam wertować w pamięci dobrze mi znane ze szkolenia, oklepane wśród tutejszych pilotów lotniska: Piotrków, Modlin, Łódź, Olsztyn… Raczej żartem zaryzykowałam: 
    – To może Okęcie? 
   – No pewnie - Piotrek kiwnął głową z całkiem poważną miną. Przez chwilę gapiłam się na niego mocno skonsternowana. 
    – Ale poważnie? 
   – No poważnie! – spojrzał na mnie. – Tylko sobie dobrze wszystko przygotuj, zadzwoń na wieżę i spytaj, czy o tej porze możemy przylecieć. 
    To jedna z tych chwil, gdy człowiek wychodzi z utartych schematów postępowania i myślenia, w nagrodę otrzymując perspektywę doświadczenia czegoś fantastycznego. By następnie doszło to do skutku… 
 
    W dniu lotu od samego rana jestem podenerwowana. Tym razem sporą część tego uczucia zajmuje podekscytowanie, choć równie dużą jednak również strach przed instruktorem. To, co zawsze: strach przed oceną, przed krytyką, przed paraliżem, który paradoksalnie wywodzi się przecież z tegoż stresu. Tylko jak i gdzie tę błędną pętlę urwać… 
    Gdy wczoraj wpisano mnie w planówkę lotów, ogarnęła mnie znajoma, odruchowa niemal niechęć do latania. Jednocześnie nie mogę doczekać się, gdy w końcu wzbiję się w powietrze. W tym wszystkim dodatkowego kopa daje mi wizja Okęcia, odnośnie którego najbardziej obawiam się korespondencji radiowej. 
    Potwierdzam telefonicznie godzinę przylotu na Okęcie. Wciąż nie wierzę; sama rozmowa na bądź co bądź ogólnodostępnym numerze telefonu na warszawską wieżę kontroli lotów jest sporym przeżyciem. 
    W odmętach pamięci odgrzebuję wszystko, co powinnam do lotu przygotować, czuję się jednak psychiczną kaleką, bo nie robię tego tak sprawnie, jak kiedyś. Oj, będzie ochrzan... Trochę mniej obawiam się powrotu do samego samolotu, którym to typem nie latałam od jakiegoś 1,5 roku. Tego nie miałam szansy nadrobić w domu, więc aż tak się nie przejmuję. 
    Zarówno poprzednia załoga lecąca tym samolotem, jak i Piotrek, spóźniają się, co aż tak mnie nie martwi. Analogicznie do odruchowego strachu przed perspektywą lotu z instruktorem, wizja ewentualnego odwołania i przełożenia lotu w głębi serca mnie cieszy, napełnia ulgą. Ale nie, stop! Julka, do cholery, chcesz latać czy nie? Więc masz chcieć lecieć. Poza tym, Okęcie… choćby zostało nam tylko pół godziny do zachodu słońca, chcę polecieć na to lotnisko, choćby mieli mi tego nie zaliczyć na poczet lotu wznawiającego. 
    W coraz silniejszych nerwach, ale i coraz bardziej podekscytowana, chodzę w kółko po briefingu i to o coś dopytuję, to się śmieję, to powstrzymuję przed podskokami. Kurde, z radości tak naprawdę. Gdy Piotrek w końcu przyjeżdża na lotnisko, tylko utwierdzam się w swoim samopoczuciu i nastawieniu wobec niego. Pełen zapału biega w tę i z powrotem po briefingu, powtarzając rzeczy w stylu „dobra, lecimy, lecimy! Do samolotu!” Odczekawszy opóźnienie poprzedniej załogi, razem z instruktorem biegamy jak naćpani, do samolotu i z powrotem na briefing, on w sumie nie wiem, po co, a ja wciąż zmagam się z utraconą wprawą w przygotowaniach do lotu. Tu sobie przypominam o kluczykach, to o dokumentacji, w końcu przeprowadzam przegląd zewnętrzny samolotu. 
    W końcu ładujemy się do kokpitu. Choć mam poczucie chaotyczności całych przygotowań, choć jestem spokojna, bo nic ważnego nie pominęliśmy. Gdy kątem oka widzę, że Piotrek znowu zaczyna coś tam nerwowo robić, spoglądam na niego i zdecydowanie zwracam mu uwagę: 
    – Spokojnie. Pamiętaj, pośpiech w lotnictwie jest niewskazany. 
    Na co bardzo głośno się zaśmiał. Ale on w ogóle tak ma. 
    – Sorry, że nie zrobiliśmy porządnego briefingu przed lotem – rzuca. – No sama widzisz, nie było kiedy. Ale damy radę, spokojnie. 
    Piotrek od samego początku urzekł mnie tym, że nie próbuje udawać nieomylnego instruktora, czy raczej „inspektora”; daje mi poczucie, że jesteśmy niemalże na równi. Czuję się z tym dziwnie, obco, bo niby czuwa, ale o wszystko muszę dbać sama. I wtedy to do mnie dociera: przecież jestem licencjonowanym pilotem… Teoretycznie więc samodzielna. A Piotrek jest tu po to, by potwierdzić, że umiem latać. Na pewno nie daje mi odczuć, że jestem głupim uczniakiem, choć oczywiście ja wciąż jestem w ten sposób nastawiona. Bo to mi skutecznie przez dziesiątki godzin szkolenia wmawiano.
    Uruchamiamy. Zaczynam litanię. Kran paliwa, master, światła wyłączone (włączone było któreś światełko, czyli poprzednia załoga czegoś nie dopatrzyła!), radyjka. Do uruchomienia: hamulce, zastrzyk paliwa (tylko wtedy Piotrek cokolwiek komentuje, potwierdzając, że „tak”), podgrzew wyłączony, przepustnica pół cala do przodu, mieszanka bogata. Tyle? Jezu, chyba tyle. Jezu, a jak czegoś zapomniałam? Nie no, chyba nie. Drżącą ręką wkładam kluczyk do stacyjki, wołam „Od śmigła!” (mój ulubiony element uruchomienia samolotu), master, i kręcę. 
    Cessna z początku nie odpala. Moja pierwsza myśl: coś zrobiłam źle, może za mało zastrzyków? Zaraz będzie krytyka. Piotrek jednak uspokaja mnie swoją reakcją. 
    – A to dziadostwo! 
    W końcu silnik zaskakuje. Chwila zawiechy. No dobra, i co dalej? Aha, awionika. Ustawiam elewację na wysokościomierzu, tymczasem Piotrek pomaga mi uruchomić wszystkie sprzęty. Teraz korespondencja radiowa. Pytam o kolejność komunikatów z bijącym sercem, choć cichy głosik w głowie mówi: „Powinnaś to pamiętać…” Postanawiam improwizować. Naprawdę nie umiem inaczej. Na szczęście początek jest najłatwiejszy. 
    – Babice informacja, SP-[…], dzień dobry. - Czy wypada mówić „dzień dobry” o tej porze? 
    – SP-[…], Babice informacja, nadawaj. 
   Wymieniam dość poprawną serię komunikatów, choć parę razy się zacinam, waham, jąkam. Jestem absolutnym antyprzykładem odprężenia i spokoju. Niemrawo wykonuję kolejne elementy check-listy, rzucając niekonkretne pytania jakby samej sobie. Zatrzymuję się przed pasem i rozglądam po przyrządach, przygotowując się mentalnie do próby silnika. I właśnie wtedy Piotrek zaskakuje mnie najbardziej. 
    – Julka, poczekaj chwilę, wyluzuj. – Patrzy prosto na mnie i macha rękami, odwracając moją uwagę od przyrządów. – Jesteś strasznie zdenerwowana. Słuchaj, nie myśl sobie o tym jako o egzaminie. To ma być fajny, przyjemny lot, wszystko będzie fajnie, ja jestem od tego, żeby ci tutaj pomagać, okej? To ma być fun, a nie jakiś stres! 
    Wow. Z szerokim uśmiechem kiwam głową. 
    – Zamknij na chwilę oczy, weź trzy głębokie oddechy, uspokój się, i jedziemy dalej. 
    Nie muszę nawet robić tego, co zasugerował; momentalnie się uspokajam, wprawiona w specyficzny nastrój. Wszak jeszcze nigdy, od żadnego instruktora, nie słyszałam podobnych słów. 
    Startujemy. Chylące się ku zachodowi słońce skutecznie mnie oślepia, ale bardziej skupiam się na masie parametrów, których pilnuję, które sobie na bieżąco przypominam… Mając poczucie, że strasznie pokracznie wszystko robię, jakbym przypominała sobie jazdę na łyżwach, w każdej chwili spodziewam się ochrzanu. Tymczasem nic, Piotrek rzuci tylko czasem jakiś luźny komentarz, zazwyczaj nie mający związku z tym, co robię. 
    W końcu, gdy mija mobilizacja towarzysząca startowi, pozwalam sobie zachwycić się lotem. Sama sobie, ale i na głos. Coś sprawia, iż czuję, że przy Piotrku mogę sobie na to pozwolić… w końcu. 
    – Kurczę, ale fajnie sobie znów polatać! Ale się cieszę! 
    Bo dotychczas spotykałam najczęściej dwa typy ludzi. Jedni, przy których nie pokusiłabym się o żaden tego typu komentarz, bo byli po prostu niemili, opryskliwi, nerwowi, lub też sami nie okazywali żadnego entuzjazmu, a w najgorszym razie opierdzieliliby mnie, że nie skupiam się na tym, na czym powinnam. Inni, powiedzmy bardziej neutralni, przy których, po wygłoszeniu tego typu komentarza, spotkałabym się ze ścianą w postaci braku reakcji. A to równie przykra sytuacja, nieodwzajemniony entuzjazm. Są w końcu ludzie tacy jak Piotrek, którzy sami okazują entuzjazm, a na mój własny nie reagują z obojętnością. 
    – No… co nie? Od dwudziestu lat już latam, i jeszcze mi się to nie znudziło. 
     
 
    Piotrek obiecał, że wszystkie punkty nawigacyjne będzie mi po kolei pokazywał, jak wyglądają, choć powinnam to wiedzieć, jeśli nie z autopsji, to chociaż z przygotowania przed lotem. Przydatne rzeczy, wiadomo, ale to znów dowodzi, w jak ogromnym rygorze zostałam wyszkolona. Tymczasem Piotrek dobrze zna tej rejon, ja wcale, więc czemu ma mi nie pomóc? 
    W Błoniach, gdzie znajduje się punkt Bravo, Piotrek pokazuje mi jakąś halę, ale zaraz stwierdza, że jest tam bardzo dużo różnych hal, więc w sumie to on sam nie jest pewien, o którą chodzi. Zwraca uwagę na jakieś większe drogi i tory. Porównuję ich układy z mapą. I tak z Bravo lecimy w kierunku Alfy, która stanowi punkt „wjazdowy” na Okęcie. 
    – No dobra, i co teraz? – pytam. 
    – No zgłoś się do nich i powiedz, że przed Alfą, i jaka wysokość, oni już będą wiedzieli, co z nami zrobić. 
    – Warszawa Informacja, SP-[…], przed punktem Alfa, wysokość 1500 stóp. 
    – SP-[…], zaczekaj chwilę. 
    Chwila prawdy. Odzywają się dosłownie kilka sekund później. 
    – SP-[…], wykonuj prosto na punkt X-Ray i przejdź na Okęcie Wieża… – jeszcze zanim kończą nadawać, Piotrek wykonuje radosny gest ręką i niesamowicie się rozentuzjazmowuje, po czym zaczyna machać ręką, wskazując kierunek, w którym mamy lecieć. 
    – Ha, ha! Wpuścili nas! Dawaj, dawaj, w tamtą stronę. 
    Kazali nam ciąć prosto na X-Ray. Dłuższą chwilę oboje z Piotrkiem śmiejemy się i cieszymy faktem, że nas wpuścili. 
    – Ale Młody będzie zazdrościł… 
    W momencie, gdy przechodzimy na radio wieży Okęcia, nasze uszy wypełnia gwar rozmytych anglojęzycznych rozmów prowadzonych między wieżą a samolotami pasażerskimi. Znów zerkam na Piotrka, oczekując wskazówki, co mam powiedzieć przez radio. Już się nie boję, bo wiem, że mi pomoże, a w razie czego przejmie korespondencję i nie będzie robił z tego tytułu problemów. 
    – No to powiedz coś takiego, SP-[…], przed punktem X-Ray, wysokość, jaką tam mamy. I tyle, oni wiedzą całą resztę. 
    Czekam na dziurę w korespondencji i wciskam guzik, by po raz pierwszy w życiu odezwać się na wieży kontroli lotów największego lotniska komunikacyjnego w Polsce. 
    – Okęcie wieża, SP-[…], dzień dobry, przed X-Ray, wysokość 1500 stóp. 
    Początkowo nie zwracają się do nas, tylko po angielsku do jakiegoś innego samolotu, który wywołują po numerze rejestracyjnym zamiast numerze lotu. Po tym, oraz po instrukcjach nawigacyjnych typowych dla ruchu VFR (małych samolotów), orientuję się, że nie jesteśmy jedynym małym samolotem na Okęciu w tej chwili. 
    Już w drugim albo trzecim wywołaniu facet z wieży zaczyna zwracać się po angielsku także do nas. Co mogę uznać za mój ogromny osobisty sukces, to fakt, że z początku nie zwróciłam nawet na to uwagi. Przechodzę na angielski dość naturalnie. Dlaczego? No bo już latałam w przestrzeni kontrolowanej, prowadząc korespondencję po angielsku. Niby tylko dwie godziny w Rzeszowie, ale były one poprzedzone licznym nasłuchiwaniem radia i ćwiczeniem tego typu korespondencji. Niemal bez zająknięcia odpowiadam więc gościowi, po czym zwracam się do Piotrka. 
    – Dlaczego rozmawia z nami po angielsku? 
    – Wiesz co, to po to, żeby pozostałe samoloty wiedziały, co się dzieje. 
    Gdy przed nami już dość dobrze widać Okęcie, Piotrek wyciąga telefon i robi zdjęcie lotnisku, po czym wysyła je „Młodemu”, śmiejąc się przy tym głośno. Zgodnie z poleceniami wieży lecimy na X-Ray (centrum handlowe Maximus, które można rozpoznać po szyldzie McDonalda), następnie na Romeo (centrum handlowe Janki), następnie na Whiskey (wieża radaru). Nad Whiskey mamy wejść w holding, bo akurat startuje jakiś samolot. 
    Bardzo silnie uderza mnie, że koleś na wieży jakoś strasznie kulawo z nami gada. Tak jakby nie był przyzwyczajony do prowadzenia korespondencji po angielsku, ale to przecież nieprawda, bo posługuje się głównie tym językiem. Potem dopiero wpadam na to, że nie jest przyzwyczajony do prowadzenia korespondencji z ruchem VFR (niepasażerskim), który obowiązują zupełnie inne procedury. 
    W holdingu Piotrek przeżywa apogeum ekscytacji, bo bez przerwy pstryka zdjęcia. Parę razy prosi mnie, żebym na chwilę wyrównała lot albo przechyliła mocniej samolot, pokazując mi różne miejsca i fotografując je. W końcu wieża odzywa się do nas: 
    – SP-[…], do you see the aircraft on final approach to runway 33? 
    Patrzymy w tamtą stronę; on pierwszy zauważa samolot, ja dopiero po chwili dostrzegam białą kropkę przesuwającą się na tle pasa. 
    – Traffic in sight, SP-[…]. 
    I wtedy dostajemy bardzo toporną zgodę na to, żebyśmy weszli w krąg do pasa 33 i po lądującym przystąpili do niskiego przelotu nad pasem. 
    – No dobra – zwracam się do Piotrka. – To ja robię low-passa, a ty robisz zdjęcia, okej? 
    Dopytuję go o szczegóły techniczne niskiego przelotu. Dotychczas wykonywałam je tylko w Modlinie, dwukrotnie, przy czym za każdym razem to instruktor pilotował samolot. Pamiętam jednak, że lecieliśmy na klapach, 10 albo 20 stopni, w każdym razie nie na pełnych (30), bo to znacznie spowolniłoby samolot, a ponieważ Cessna lata o wiele wolniej, niż samoloty, które normalnie operują na takich lotniskach, na długo blokuje pas. Uznaję więc, że mając przed sobą prawie 4 kilometry pasa, wysunięcie klap nie ma żadnego sensu. 
    Zgłaszam prostą do pasa 33, choć w naszej sytuacji nie można mówić o prostej, bo lot na kierunku pasa wyrównuję dopiero gdzieś nad progiem. Mniej więcej wtedy Piotrek zaczyna nagrywać film, a ja macham ręką w kierunku widzianych przeze mnie kątem oka Dreamlinerów stojących na płycie cargo, w milczącej prośbie, by ujął je na filmie. Tymczasem ja skupiam się zupełnie na tym, co przede mną, czyli na pasie. Wyrównuję lot wysoko, szacuję, że na jakichś kilkudziesięciu metrach, ale wcale nie czuję potrzeby lecieć niżej. Na linię centralną przede mną wpatruję się w zasadzie przez większość czasu, bo ważniejsze od podziwiania przeze mnie widoków pozostaje jednak bezpieczeństwo. Od razu zdaję sobie sprawę, że decyzja o pozostawieniu klap schowanych była dobra, bo mam wrażenie, że i bez nich lecimy dość wolno. Okęcie jest lotniskiem wielkim, ma pasy długie i szerokie, co przyzwyczajonemu do małych lotnisk pilotowi daje złudzenie powolnego i niskiego lotu. Rzucam okiem na prędkościomierz i ze zdumieniem widzę, że wskazówka pokazuje koło 90 węzłów. Prędkość przelotowa Cessny! Wykonuję low-passa nad pasem Okęcia na prędkości przelotowej! 
    Nie jestem nawet pewna, co czuję podczas tego low-passa. Jestem przede wszystkim skupiona, przez chwilę byłam wręcz zestresowana faktem, że znajduję się w przestrzeni kontrolowanej Okęcia, ale podczas właściwego low-passa pozwalam sobie odrobinę odpłynąć myślami – tym bardziej, że Piotrek nagrywa cały przelot, a na ile się orientuję, kilkakrotnie przełącza kamerkę tak, by ująć w kadrze nas. (Gdy potem oglądam ten filmik, na pierwszym ujęciu w trybie „selfie” najpierw jestem skupiona, poważna, dopiero po chwili, gdy zauważam kamerkę, niepewnie się uśmiecham. Na drugim ujęciu, kilkadziesiąt sekund później, rozglądam się dookoła już z bananem na twarzy.) 
 
Niepowtrzalna perspektywa...
 
    Odlatujemy po przekroczeniu skrzyżowania obu pasów. Przed nami jest jeszcze kawał pasa, ale i tak nie zamierzaliśmy przelecieć całego; przy naszej prędkości zajęłoby to z 1,5 minuty, sporo. Skręcam w lewo, dodaję mocy i zaczynam wznosić samolot. Po chwili w moim lewym oknie wyłania się wieża kontroli, a obok niej – sylwetki stojących koło budynku starych samolotów. 
    Odlatujemy z powrotem na Whiskey, następnie Romeo, następnie X-Ray. Gdzieś w okolicach ostatniego z tych punktów wieża żegna nas, każąc przejść z powrotem na Warszawa Informacja. 
    – No to gdzie teraz? – pyta Piotrek. 
    – No chciałam lecieć wokół CTR-u, ale chyba nam czasu nie starczy… 
    – Nie no, dlaczego nie starczy? – Sprawdza godzinę i stwierdza, że damy radę. 
    – Ale plan lotu mamy złożony na powrót na Babice tą samą trasą, którą przylecieliśmy – wyjaśniam. 
    – No to powiedz im, że zamykamy plan lotu z powodu zmiany planów i dalej wykonujemy dookoła CTR-u z powrotem na Babice... – Skoro się da, to okej, brzmi dobrze. – … przez punkty, co tam jest… Tango, Golf, co tam dalej… 
    W ten sposób odbywamy zupełnie niespodziewane ćwiczenie pod tytułem: zmiana trasy. O tym, że to nie bezmyślne zarzucenie planów i niepożądana w lataniu nadmierna improwizacja, lecz cenne ćwiczenie radzenia sobie w nieplanowanych okolicznościach, przekonam się dużo później. 
    Zamiast od razu wracać na Babice, oblatujemy dookoła Warszawę, dzięki czemu częściowo sobie przypominam, a częściowo zyskuję charakterystyczne obiekty rejonu stolicy. W pewnym momencie Piotrek, wgapiony za coś za oknem, odwraca się do mnie. 
    – Widziałaś zamek w Czersku? 
 
Autorka za sterami na tle Okęcia
 
    W odpowiedzi na zachwyt nad zachodem słońca, któremu dał wyraz Piorek, prowadząc samolot nad Wisłą dzielę się z nim przemyśleniami z lotu. 
    – Powiem ci szczerze, że jesteś pierwszym instruktorem, i w ogóle pilotem, z którym lecę, który jest tak pozytywnie nastawiony i okazuje taki entuzjazm. 
    – Serio? – Szczerze się dziwi. – Kurde, przecież latanie to sama frajda, ja nie rozumiem, po co robić z tego nie wiadomo jaki stres… 
 
    – Julka, ogólnie nieźle, egzamin zdany! – gratuluje po wylądowaniu, podając mi dłoń. – Ale widać było po tobie, że się stresowałaś. Miałaś taki jeden szczególny moment, że stres cię trochę paraliżował. Wiesz, który to moment? 
    – Lądowania? – Często ściskam stery w reakcji na zbliżającą się do samolotu ziemię, na co często zwracali mi uwagę inni instruktorzy. 
    – Nie, nie lądowania. O inny moment mi chodzi. 
    Chwilę się zastanawiam, ale nie myślę długo. 
    – Jak byliśmy na Okęciu… 
   – Dokładnie! – potwierdza Piotrek głośno, ale bez zamiaru opierdalania mnie, raczej z zupełnym luzem. – Wiesz, po czym było widać twoje zdenerwowanie? Trochę namieszałaś z korespondencją, ucinałaś komunikaty. Ale słuchaj, w porządku – mówi, jakby chcąc uprzedzić ewentualny komentarz z mojej strony. – Ci ludzie na wieży od tego są, żeby ci pomagać. Im za to kuźwa płacą, że jak czegoś nie zrozumiesz, to masz prawo prosić o powtórzenie. Oni są tam dla nas. 
    I znowu gada o locie, który ma być zabawą i przyjemnością, a nie stresem.
    – Tak szczerze mówiąc, to ja w lataniu wcale nie boję się rzeczy związanych stricte z lotem, tylko opierdolu – wyznaję. – Taki miałam rygor na szkoleniu, że ciągle bałam się popełniać błędów, żeby tylko nie dostać opierdolu… 
   Piotrek kiwa głową, dając do zrozumienia, że zdaje sobie z tego sprawę. 
    – No właśnie. Moim zdaniem tacy ludzie nie powinni w ogóle szkolić. Oni zniechęcają do latania zamiast zachęcać. 
 
    Po powrocie na briefing  ogarnia nas głupawka. Wariacko latamy po briefingu, chcąc jak najszybciej wypełnić papiery. Piotrek biega między komputerem, drukarką a kuchnią, próbując ogarnąć dokumenty, i śmieje się głośno, a ja razem z nim, choć trochę ciszej. 
    – Ej, ale Piotrek, spokojnie, zatrzymaj się na chwilę, zamknij oczy, weź trzy głębokie oddechy… – dogryzam mu, na co reaguje szczególnym rozbawieniem. A gdy wypełniam dokumentację po locie, jak to ja – skrupulatnie i może przesadnie szczegółowo, razem z innym instruktorem zaczyna się ze mnie śmiać. 
    – Na dyrektora by się nadawała… dobrze ogarnia papirologię. 
    – Oj, nie śmiejcie się – proszę smutnym tonem. – Po prostu na szkoleniu nawet za źle wypełnione papiery potrafiłam dostać opierdol… 
    – No właśnie. Widzisz, Michał, jak to niektórzy zniechęcają, kurwa, to latania… 
 
    Grubo po 22:00, czyli jakieś X godzin po locie, gdy wciąż rozentuzjazmowana odkładam słuchawkę po rozmowie ze znajomą, widzę nieodebrane połączenie od Piotrka. Odruchowa myśl: mam problemy, choć nie wiem za co. Mimo to, czy raczej właśnie dlatego, oddzwaniam od instruktora. Dość szybko odbiera. 
    – Cześć. Dzwoniłeś. 
    – Ta, Julka, jeszcze jedna rzecz – mówi z ewidentnie pełnymi ustami, najwyraźniej jedząc. – Gdy jesteś już nad pasem, staraj się nie opuszczać dziobu. 
 
    Piotrek był ważną postacią na mojej lotniczej ścieżce, ponieważ pozwolił mi się odblokować, pokonać strach przed „lataniem” (instruktorami) i zacząć prawdziwie cieszyć lataniem. Lecz przytoczona opowieść ma stanowić pean w kierunku ogółu nauczycieli i instruktorów, którzy do swojego fachu mają odpowiednie nastawienie. Wpisują się w moje pojęcie „alternatywnego nauczyciela”, który kształtuje uczy człowieka podejściem zaskakującym, lecz pełnym szacunku i dystansu (tam, gdzie nie jest potrzebny). Który potrafi czerpać radość z najprostszych rzeczy i uczy tego innych. I dla którego nie ma rzeczy niemożliwych. Neguje to, co oczywiste, zmuszając do zmiany perspektywy, otwartości i krytycznego myślenia. 
    Już od wielu lat lotnictwo wielokrotnie mi to udowadnia. Starannie sporządzone plany lubią nie wypalić, pozbawiając nas fajnych przeżyć, ale równie często spontanicznie spotyka nas coś równie, a może i bardziej, fantastycznego. 
    No i nie można z góry zakładać, że coś jest niemożliwe, za trudne albo bez sensu. Niemożliwe? A skąd, a dowiedziałaś się, zapytałaś? Za trudne? Pomogę. Bez sensu – nie wiesz, dopóki nie spróbujesz. Najwyżej się rozczarujesz. W najlepszym razie przeżyjesz coś, co cię ukształtuje i co będziesz wspominać do końca życia. 
    A więc, chcesz lecieć na Okęcie? Spoko, tylko zadzwoń i zapytaj, czy nas wpuszczą.
   Z wielką ulgą i radością obserwuję, że podobnych instruktorów jest coraz więcej. Zaczyna dominować postawa partnerstwa, ale przy zachowaniu dowódczej roli instruktora; pozytywnej motywacji, ale przy dawkowaniu stresu w takiej ilości, by dyscyplinował do gruntownego przygotowania. Jestem daleka od promowania całkowitego luzu i zabawy, w końcu lotnictwo potraktowane nawet z odrobiną lekceważenia jest śmiertelnie niebezpieczne. Jednocześnie instruktor, który otwarcie gardzi uczniem, wrzeszczy i przysłowiowo bije go po łapach, dokłada bardzo dużej ilości bardzo niepotrzebnego stresu, który paraliżuje pilota i przez to zagraża bezpieczeństwu, a który powinien być skierowany ku zadaniu lotniczemu i przekuty w pokorę. Bardzo trudno to wyważyć. 
    Oj, mentalnie sama jeszcze długo nie będę gotowa, by zostać instruktorem. 
 
jesień 2020

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Pasażer zero

       Zabranie bliskiej osoby na pokład pilotowanego przez nas samolotu jest jednym z najbardziej pamiętnych lotniczych „pierwszych razów” i ważny krok dla samodzielnego pilota, dzierżącego już licencję. To z jednej strony możliwość pokazania komuś, kogo lubimy lub kochamy, piękna świata widzianego z góry, a z drugiej trochę bardziej samolubna okazja do pochwalenia się, że umiemy robić tak trudną i niezrozumiałą rzecz, jak pilotowanie samolotu.       Oczywiście, trzeba do tematu podejść rozsądnie i dojrzale. W odróżnieniu od instruktora, za pasażera to my ponosimy odpowiedzialność, a w razie niebezpieczeństwa nie przejmie za nas sterów – chyba, że sam jest pilotem, ale takie latanie to zupełnie inne zagadnienie. Lekarzy obowiązuje zalecenie (albo i przepis), by nie operowali swoich bliskich, ponieważ silne emocje mogą negatywnie wpłynąć na ich działania. Z lataniem jest trochę podobnie, jeśli nas i pasażera też łączy emocjonalna więź. Wprawdzie latanie nie polega na ratowaniu zdrowia

AirVenture Oshkosh – jak w tydzień obsłużyć 10 000 samolotów na jednym lotnisku

Źródło              Nie mogę dłużej obojętnie przechodzić obok zdjęć takich jak to wyżej, podsyłanych mi przez znajomych przy okazji pokazów lotniczych AirVenture w Oshkosh w USA. Przy tej okazji setki małych samolotów zlatują się i gromadzą w równiutkich rzędach, przywodząc na myśl parking sklepu IKEA w sobotnie popołudnie. Widok ten budzi słuszny zachwyt i zdumienie na całym świecie, nawet tam, gdzie prywatne lotnictwo jest wysoko rozwinięte. Postanowiłam w końcu zgłębić kulisy tego przedsięwzięcia.       Odwiedzających jest wielu, bo i pokazy są z wysokiej półki. Prezentują się tu zarówno grupy akrobacyjne, unikaty, tzw. oldtimer’y – samoloty po prostu bardzo stare lub ich repliki – ale również nowoczesne koncepcje, które dopiero podbiją rynek, jak np. pasażerskie drony.       Ale to nie pokazom poświęcę ten wpis. Raczej temu, co pokazuje zdjęcie tytułowe. To, co w Polsce dzieje się z ruchem samochodowym przy okazji dużych imprez masowych (jak pokazy lotnicze w Radomiu czy w Lesznie

Genesis, czyli… dlaczego samolot lata

     Od tego pytania często rozpoczyna się fascynacja lotnictwem, lub przynajmniej jego zrozumienie. Jest ono również kluczowe, by zwalczyć strach przed lataniem, bo najczęściej bierze się on właśnie z niezrozumienia wielu aspektów lotnictwa, w tym fizyki.    Kultowy rysunek autorstwa lefthandedtoons       Fizycy, aerodynamicy oraz posiadacze jakiejkolwiek licencji lotniczej powiedzą, że samolot lata, bo na skrzydle wytwarzana jest siła nośna, zgodnie ze wzorem:            Jako inżynier oraz posiadacz licencji wzoru tego, oczywiście, nie zamierzam lekceważyć, wyjaśnię go jednak pokrótce. Chcę bowiem oprzeć swój artykuł na odwołaniach do pewnych codziennych, prostych doświadczeń, które z dużym prawdopodobieństwem wyjaśnią całe zjawisko skuteczniej.       Wzory fizyczne interpretuje się tak, że opisywane zjawisko – tu siła nośna – zależy od czynników znajdujących się po prawej stronie równania. I tak mamy:  Cz, czyli współczynnik charakterystyczny dla danego rodzaju skrzydła (kształtu je