Mimo wylewnego wpisu, latanie nad chmurami daje uczucie niemożliwe do opisania. Najlepiej doświadczyć go samemu. |
Co w lataniu jest najbardziej niezwykłego i uzależniającego? Moim zdaniem jest to możliwość doznania perspektyw, które są nieosiągalne z poziomu ziemi.
Najlepszym tego przykładem są chmury. Na fotografiach, obrazach czy dziecięcych rysunkach są nieodłączną częścią płaskiego, odległego tła, jakim jest niebo. Nie inaczej widzimy je własnymi oczami z ziemi – jako spójne, lecz pozornie płaskie, niebiesko-białe tło, stanowiące sufit świata. Podobne wrażenie odnosimy, lecąc samolotem na niewielkiej wysokości lub w bezchmurny dzień; choć samo latanie sprawia frajdę, jak zawsze, widok ziemi z tej perspektywy niewiele różni się od oglądania Google Maps czy gapienia się na pocztówkę. Nie daje ona poczucia przestrzenności i wysokości.
Dopiero w samolocie, w obecności chmur, na odpowiedniej wysokości (czasem już kilkaset metrów nad ziemią) to, co dotychczas płaskie i odległe, zbliża się do nas i nabiera trójwymiarowości. Porusza się coraz szybciej, w końcu wlatujemy w nieskazitelną biel, a rozproszone światło wlewa się do samolotu wszystkimi oknami. Zazwyczaj wówczas następują turbulencje, uzmysławiające, że te pozornie nieruchome obłoczki żyją własnym, intensywnym życiem.
A potem przebijamy się przez biały puch i jesteśmy nad nim. Znajdujemy się w wymiarze dotychczas nieznanym, wręcz niewyobrażalnym, nieosiągalnym dla ziemskiego obserwatora. Jednolita kołdra też jest piękna, choć osobiście wolę postrzępione, niezbyt gęste obłoki, przez które prześwituje ziemia. Ruch względny powoduje, że te białe strzępy przesuwają się na tle ziemi, uwidaczniając trójwymiarowość przestrzeni powietrznej. Jesteśmy nie tylko nad ziemią, lecz wznosimy się nad kolejne warstwy atmosfery. Chmury dają nam poczucie trójwymiarowości, wysokości – a także prędkości.
Jednym z paradoksów latania jest fakt, że im szybciej i wyżej lecimy, tym nasza prędkość zdaje się mniejsza. Perspektywa sprawia, że gdy lecimy nawet 800 km/h, lecz najbliższy nam obiekt, punkt odniesienia, jest jakieś 10 kilometrów pod nami (co samo w sobie jest odległością trudną do wyobrażenia), pozornie poruszamy się wolno. Dlatego chmury, które często są bliżej nas niż ziemia, na podobieństwo drzew przy autostradzie pozwalają poczuć faktyczną prędkość samolotu trochę lepiej, tym bardziej, gdy przelatujemy tuż obok chmur lub je przebijamy.
Równie mocno uwielbiam oglądać w powietrzu inne lecące samoloty. Podobnie jak chmury, najczęściej widzimy je od dołu, z dużej odległości i na tle nieba, więc możliwość obejrzenia ich z boku lub, jeszcze lepiej, z góry, na tle ziemi, jest czymś nienaturalnym, bo rzadkim, a przy tym wszystkim – pięknym. Co więcej, powietrzne mijanki również uwidaczniają parametry takie jak prędkość i położenie w przestrzeni, w tym wysokość. Przy dużych prędkościach mijanie się pod skosem sprawia wręcz dziwne, dezorientujące wrażenie, jakby samolot leciał trochę bokiem.
Loty w luźnym szyku pozwalają zasmakować jeszcze jednego unikatowego wrażenia. Ilekroć jestem na lotnisku i przyglądam się z bliska stojącym na ziemi samolotom, często przesuwam ręką po kadłubie lub skrzydłach, nie mogąc pojąć faktu, że w locie ta sama powierzchnia płynie w rzadkim, zimnym powietrzu, z dużą prędkością, setki lub tysiące metrów nad ziemią. Moja ręka dotyka tego samego, co odległa, niewyobrażalna i nieprzyjazna ludziom masa atmosferyczna. O niewielu rzeczach marzę tak mocno, jak móc w jakiś magiczny sposób znaleźć się obok lecącego samolotu i doświadczyć otaczającego go strumienia powietrza, obserwować, jak zachowują się w zetknięciu z nim poszczególne elementy samolotu, powierzchnie sterowe, silnik, podwozie. To co innego, niż patrzeć przez okno na własne skrzydło, bo to jak oglądanie miasta z tarasu widokowego na szczycie charakterystycznego budynku, będącego jego wizytówką – jest to piękne, lecz nie widać najważniejszego, czyli właśnie tego budynku. Podobnie, najbardziej cenię sobie widok samolotu w pełnej okazałości.
Podczas lotów w szyku można choć trochę tego doświadczyć. Nigdzie indziej nie zyska się podobnej – bezpośredniej i tak bliskiej – perspektywy na lecący samolot (może poza skokami spadochronowymi wykonywanymi ze skrzydła szybowca, ale to raczej poza moim zasięgiem). Ze względnie bliskiej odległości można przypatrzeć się konstrukcji samolotu, silnikowi, światłom, a także siedzącej w środku załodze - pozwala to też trochę wyobrazić sobie, jak samemu wygląda się „z zewnątrz”. A to wszystko na tle ziemi, chmur i nieba, z niecodziennej i nieosiągalnej na co dzień perspektywy.
Reasumując, chyba właśnie perspektywę cenię w lataniu najbardziej. I to nie byle jaką, bo opierającą się na podstawowych elementach świata, lecz mimo to tajemniczych, niezrozumiałych i niedocenianych, jak choćby ukochane chmury. Trzeba dać dużo, by móc jej zasmakować, lecz, jak mawiał Vinci, „Kto raz zazna lotu, ten zawsze będzie chodził po ziemi z oczami utkwionymi w niebo.”
Komentarze
Prześlij komentarz