Zabranie bliskiej osoby na pokład pilotowanego przez nas samolotu jest jednym z najbardziej pamiętnych lotniczych „pierwszych razów” i ważny krok dla samodzielnego pilota, dzierżącego już licencję. To z jednej strony możliwość pokazania komuś, kogo lubimy lub kochamy, piękna świata widzianego z góry, a z drugiej trochę bardziej samolubna okazja do pochwalenia się, że umiemy robić tak trudną i niezrozumiałą rzecz, jak pilotowanie samolotu.
Oczywiście, trzeba do tematu podejść rozsądnie i dojrzale. W odróżnieniu od instruktora, za pasażera to my ponosimy odpowiedzialność, a w razie niebezpieczeństwa nie przejmie za nas sterów – chyba, że sam jest pilotem, ale takie latanie to zupełnie inne zagadnienie. Lekarzy obowiązuje zalecenie (albo i przepis), by nie operowali swoich bliskich, ponieważ silne emocje mogą negatywnie wpłynąć na ich działania. Z lataniem jest trochę podobnie, jeśli nas i pasażera też łączy emocjonalna więź. Wprawdzie latanie nie polega na ratowaniu zdrowia czy życia, lecz obarczone dużym ryzykiem może je bezpośrednio narazić.
Dlatego pierwszy lot z bliskim nam pasażerem dobrze jest (czy też należy) odłożyć w czasie do momentu, aż zyskamy dostateczną pewność siebie i niezależność w lotach samodzielnych. Mam na myśli opanowanie wystarczające, by czynnik emocjonalny nie rozpraszał nas i nie odwracał uwagi od pilotażu i zadań pobocznych, lub byśmy potrafili nad nim dostatecznie zapanować.
Disclaimer: Ponieważ nie uważam się za osobę kompetentną, by kogokolwiek pouczać, zastrzegam, że ten post jest raczej poradą kogoś, kto już przetarł szlaki, aniżeli instruktażem.
Kiedy otrzymamy pierwszą licencję, przepisy pozwalają nam od razu zabrać pasażera, jednak w praktyce jest to nierozsądne. Widać to po podejściu wielu ośrodków szkolenia, które przed wypuszczeniem pilota na lot z pasażerem wymagają wylatania dodatkowych godzin z instruktorem. Podczas szkolenia lataliśmy samodzielnie, więc potrafimy sami sobie poradzić z maszyną, ale dostateczne, jak my to nazywamy, „wlatanie” każdy uzyskuje po innym czasie. Duże znaczenie ma też ciągłość praktyki lotniczej, bo niewykluczone, że pilot ze świeżą licencją, który zrobił szkolenie w 2 miesiące, lepiej poradziłby sobie z pasażerem niż ktoś, kto wylatał kilkaset godzin, lecz z pasażerem chce wsiąść na przykład po wielomiesięcznej przerwie. Osobiście, mając na koncie ok. 160 godzin, lecz i 8-miesięczną przerwę w lataniu, nie dość, że nie wsiadłabym do samolotu z pasażerem, to nawet nie poleciałabym samodzielnie, a jedynie z instruktorem.
Gdy już zdecydujemy się, cytując Tomasza Siembidę, „zabrać Bogu ducha winną osobę” na fotel obok, dobrze jest przygotować siebie i pasażera do takiego lotu. Kiedy zabierałam swoją mamę na lot nad Warszawą – był to właśnie mój pierwszy w życiu lot z kimś bliskim – niemal całe 40 minut, które zajęła jazda na lotnisko, spędziłam na trochę spontanicznym briefingu, podczas którego omawiałam, co mama może robić, czego nie może, a jeśli może, to w jakich momentach. Przykładowo: nie dotykać wolantu, nie kłaść nóg na pedałach, przez interkom możemy rozmawiać dopiero wtedy, gdy na to pozwolę (co przewidywałam po starcie i po opuszczeniu ATZ), lecz ma zamilknąć, jeśli ktokolwiek odezwie się na radio. W miarę możliwości niech obserwuje otoczenie i rozgląda się za innymi samolotami. I oczywiście, gdyby cokolwiek było nie tak, na przykład poczuła się źle, ma natychmiast mi o tym powiedzieć, bo powrót na lotnisko zajmie mi co najmniej 15 minut, a w tym czasie złe samopoczucie może się nasilić. Samą trasę zaplanowałam tak, by oblecieć dwa punkty docelowe, lecz by między nimi znalazło się lotnisko, żeby w razie czego móc przerwać i zawrócić. Do tego doszedł oczywiście instruktaż postępowania w sytuacji awaryjnej, czyli zachowanie po awarii silnika, podczas pożaru, wodowania itp. – szczegóły tych sytuacji określa check-lista.
Ale to nie wszystko. Po dotarciu na lotnisko poprosiłam mamę, by na czas przygotowań do lotu pozostawiła mnie samą. Nigdy nie miałam problemu z podzielnością uwagi między sporządzanie dokumentacji a dyskusje z innymi pilotami w pokoju odpraw, ale tutaj ekscytacja nadchodzącym lotem mogła sprawić, że przegapię coś ważnego, i zdawałam sobie z tego sprawę. Dopuściłam mamę pod samolot jedynie na czas tankowania, które z tego wszystkiego wymagało ode mnie względnie najmniej skupienia, lecz przegląd samolotu robiłam już w samotności.
Samodzielnie odbyłam też pierwszy lot, nazwijmy to „sprawdzający”. Wprawdzie byłam w bieżącym treningu lotniczym, latałam z dzień czy dwa wcześniej, ale postanowiłam sprawdzić samolot, warunki pogodowe, ruchowe, by zaznajomić się z nimi w spokoju i pełnym skupieniu i zarysować wstępną świadomość sytuacyjną. Nawet loty wykonywane na tym samym samolocie i z tego samego lotniska potrafią być zupełnie różne podczas dwóch kolejnych dni. Ponadto chciałam przekonać się, czy tego dnia jest aktywna termika, która mogłaby wywołać chorobę lokomocyjną u mojej pasażerki.
Po dwóch 10-minutowych kręgach wylądowałam, postawiłam samolot przed hangarem, i dopiero po wyłączeniu go i wykonaniu przeglądu po locie (oraz przed kolejnym lotem) pozwoliłam mamie podejść. Poinstruowałam ją, jak wsiąść, zapięłam pasami, powtórzyłam najważniejsze elementy naszej wcześniejszej rozmowy i nakazałam „ciszę radiową”, dopóki nie pozwolę na rozmowę dopiero w fazie przelotu. Takie podejście straszliwie ochłodziło całe przedsięwzięcie, ale pozwoliło mi się skupić na zadaniu, bo miałam świadomość, że dobrze opanowane czynności mogą pod wpływem emocji stać się bardziej wymagające, albo że mojej uwadze umknie coś ważnego.
Z ręką na sercu nie mogę powiedzieć, bym podczas tego lotu odczuwała szczególną radość. Nie dostarczył negatywnych emocji, to na pewno, lecz nie pozwalałam sobie na ekscytację, skupiona na swoim zadaniu bardziej niż kiedykolwiek. Zamiast jedynie zachować ostrożność, może wręcz przesadziłam w drugą stronę, nie pozwalając sobie na krztynę pozytywnych emocji. Nawet wskazywanie charakterystycznych obiektów na ziemi i ciekawszych widoków potraktowałam zadaniowo.
Mimo tak rygorystycznych przygotowań i tak zostałam wystawiona na próbę, chociaż dzięki nim poradziłam sobie z nią bez większego problemu. Wbrew wcześniejszemu rekonesansowi okazało się, że w ciągu tej krótkiej przerwy, kiedy mama wsiadała do mojego samolotu, termika zdążyła się wytworzyć i lot był turbulentny. Dość, by mama gorzej się poczuła. Zrezygnowałam więc z drugiego punktu planowanej wycieczki i czym prędzej powróciłam na lotnisko. Nawet swój pilotaż musiałam nieco dopracować, starając się wykonać podejście do lądowania już nie tylko poprawnie, ale i jak najbardziej gładko, by nie wzmagać choroby lokomocyjnej. Nawet taka sytuacja uczy czegoś nowego.
Jak widać, temat potraktowałam bardzo zadaniowo i chłodno. A kiedy faktycznie zaczęłam odczuwać radość z tego wyjątkowego lotu? Tak naprawdę dopiero dłuższą chwilę po opuszczeniu lotniska. Mama bardzo chwaliła sobie widok Warszawy z góry, lecz przede wszystkim fakt, że to jej własna córka pilotowała samolot i że była jej pierwszym pasażerem (sama nazwała się "pasażerem zero"). Mówiła, że generalnie boi się małych samolotów, ale i że ufa mojemu pilotażowi i z nikim innym nie zdecydowałaby się do takiego wsiąść. A ja? Czułam nieopisaną radość, że dużym kosztem (w wielu tego słowa znaczeniach) w końcu, po kilku latach, udało mi się podzielić swoją pasją i niesamowitą możliwością latania z kimś tak mi bliskim. Chciałabym móc to robić znacznie częściej i mam długą kolejkę osób, które chciałabym zabrać do samolotu, lecz niestety z tym muszę poczekać do czasów, w których ponownie będę w ciągłym treningu na dobrze znanym mi samolocie.
Komentarze
Prześlij komentarz