Przejdź do głównej zawartości

Posty

Nauka do uprawnienia IR (loty według wskazań przyrządów)

  Latanie IFR to latanie na "te dziwne mapki"      Po długiej przerwie (spowodowanej, uspokajam, czynnikami zewnętrznymi) doczekałam się powrotu do latania. Nie było łatwo, bo po 10 miesiącach uziemienia miałam wsiąść w nieznany mi dotąd samolot (reprezentujący do tego inną technologię), na obcym lotnisku, z nowym instruktorem (ogólnie, w nowym ośrodku szkolenia) i wykonywać nieznane mi dotychczas, skomplikowane procedury. Co chyba nie dziwi, stres poprzedzający pierwsze loty był niebagatelny.      Tak się złożyło, że całkowita zmiana lokalizacji szkolenia zbiegła się u mnie z rozpoczęciem szkolenia do uprawnienia IR (Instrument Rating), czyli do lotów w IFR (Instrument Flight Rules – latanie wg wskazań przyrządów). Wszystkie swoje dotychczasowe 150 godzin wylatałam w VFR (Visual Flight Rules), czyli w lotach nawigowanych według tego, co widać na ziemi – po charakterystycznych punktach terenowych, wspartych mapą pełną obliczeń kursów, odległości i...

"Strefa śmierci" – Paul A. Craig

     Tytuł tej książki wzbudza wiele emocji, zwłaszcza poza gronem pilotów. Wrzucona kiedyś na jakąś nielotniczą grupę na Facebooku, jako „literatura, którą czytają piloci”, wywołała nerwowo-rozbawione reakcje komentujących (na zasadzie zdjęcia, na którym pilot w mundurze czyta książkę "How to fly an airplane"), a kiedy pojawił się pomysł, by podarować mi tę pozycję na urodziny, moja mama miała mieszane uczucia, obawiając się jakichś mrocznych insynuacji. Ostatecznie w dedykacji wewnątrz mojego egzemplarza znalazło się życzenie, bym „nigdy nie trafiła na łamy takiej książki”.       Jednak ten prowokacyjny tytuł dość dobrze oddaje to, jak ważna w naszym środowisku jest ta książka. Niczym „Zasady pilotażu” Andrzeja Pazia dla szybowników, „Strefa śmierci” Paula A. Craiga jest powszechnie polecana jako obowiązkowa lektura dla pilotów samolotowych, niezależnie od poziomu doświadczenia. A przedstawione w niej sytuacje oraz płynące z nich wnioski niosą w...

Pierwsza wizyta na starcie szybowcowym

       Na lotnisko udaję się z samego rana. Niezależnie od tego, co czeka mnie tego dnia – czy będę rzeczywiście dużo pomagać, czy jedynie siedzieć i obserwować – jestem podekscytowana i nie mogę się doczekać bezpośredniego kontaktu z szybowcami i lotniczym towarzystwem. Dwa lata temu, w Radomiu, byłam zaledwie biernym obserwatorem i nikim więcej nie mogłam być chociażby z racji statusu; teraz, na Dajtkach, gdzie mam podjąć szkolenie do licencji SPL, od razu pragną zapoznać mnie z panującymi tutaj zwyczajami i obowiązkami. Oczywiście w głębi duszy liczę na jakiś przelot szybowcem, ale zdaję sobie sprawę, że może nie być takiej możliwości do momentu, w którym sama rozpocznę szkolenie. Ale to mało istotne. Już sama możliwość nawiązania bezpośredniego kontaktu z tym wszystkim: z szybowcami, z ludźmi, z procedurami, jest dla mnie wystarczająca nagrodą za długie czekanie i, mogę rzec, pilną naukę w szkole. Bo już po szkole; zaczęły się wakacje, a wraz z nimi prawdziw...

Pasażer zero

       Zabranie bliskiej osoby na pokład pilotowanego przez nas samolotu jest jednym z najbardziej pamiętnych lotniczych „pierwszych razów” i ważny krok dla samodzielnego pilota, dzierżącego już licencję. To z jednej strony możliwość pokazania komuś, kogo lubimy lub kochamy, piękna świata widzianego z góry, a z drugiej trochę bardziej samolubna okazja do pochwalenia się, że umiemy robić tak trudną i niezrozumiałą rzecz, jak pilotowanie samolotu.       Oczywiście, trzeba do tematu podejść rozsądnie i dojrzale. W odróżnieniu od instruktora, za pasażera to my ponosimy odpowiedzialność, a w razie niebezpieczeństwa nie przejmie za nas sterów – chyba, że sam jest pilotem, ale takie latanie to zupełnie inne zagadnienie. Lekarzy obowiązuje zalecenie (albo i przepis), by nie operowali swoich bliskich, ponieważ silne emocje mogą negatywnie wpłynąć na ich działania. Z lataniem jest trochę podobnie, jeśli nas i pasażera też łączy emocjonalna więź. Wprawdzie l...

Genesis, czyli… dlaczego samolot lata

     Od tego pytania często rozpoczyna się fascynacja lotnictwem, lub przynajmniej jego zrozumienie. Jest ono również kluczowe, by zwalczyć strach przed lataniem, bo najczęściej bierze się on właśnie z niezrozumienia wielu aspektów lotnictwa, w tym fizyki.    Kultowy rysunek autorstwa lefthandedtoons       Fizycy, aerodynamicy oraz posiadacze jakiejkolwiek licencji lotniczej powiedzą, że samolot lata, bo na skrzydle wytwarzana jest siła nośna, zgodnie ze wzorem:            Jako inżynier oraz posiadacz licencji wzoru tego, oczywiście, nie zamierzam lekceważyć, wyjaśnię go jednak pokrótce. Chcę bowiem oprzeć swój artykuł na odwołaniach do pewnych codziennych, prostych doświadczeń, które z dużym prawdopodobieństwem wyjaśnią całe zjawisko skuteczniej.       Wzory fizyczne interpretuje się tak, że opisywane zjawisko – tu siła nośna – zależy od czynników znajdujących się po prawej stronie równania. ...

Dlaczego samoloty latające w silnych jet-streamach nie przekraczają prędkości dźwięku

     Ten spontaniczny wpis zainspirowała narastająca w Internecie sensacja, jakoby samoloty pasażerskie przekraczały prędkość dźwięku, lecąc w wyjątkowo silnych prądach strumieniowych (tzw. jet-stremach) nad północnym Atlantykiem. Czym jest jet-stream? To prąd powietrzny, analogiczny do morskiego, w miarę stały w kierunku, lokalizacji i czasie, panujący na dużej wysokości. Jet-streamy są wykorzystywane przez samoloty pasażerskie, ponieważ pozwalają im szybciej dolecieć do celu. Ten nad Atlantykiem wieje z zachodu na wschód, zwykle z prędkością od kilkudziesięciu do ponad 100 km/h, lecz czasem, np. pod wpływem anomalii meteorologicznych, może sięgać 300-400 km/h. Taka sytuacja ma miejsce mniej więcej raz na kilka lat, dość rzadko, by w podobnych okolicznościach rozbudzić apetyt niestarannych dziennikarzy, a tym samym wzbudzić bezpodstawną sensację.    Jet-stream z 2.11.23, 181 kt (335 km/h), wysokość 39 000 ft (ok. 13 km) (źródło: Windy)   Bardziej "codzienn...

Nauka na błędach

Badanie wypadku lotniczego. Źródło: NTSB        Niedawno Polską wstrząsnęła wiadomość o wypadku samochodowym, który wydarzył się w Krakowie i w którym śmierć poniosło trzech młodych mężczyzn. W pamięć Polakom zapadł obraz zniszczonego, żółtego Renault Megane, który to model szybko stał się zresztą bohaterem wisielczych żartów internetowych. Nie ulega wątpliwości, że wypadek był konsekwencją, delikatnie mówiąc, brawury, jednak nawet nie to szokuje najbardziej, lecz fakt, że kilka tygodni później… doszło do niemal identycznego wypadku. To samo województwo, bardzo podobne okoliczności, śmierć trzech młodych mężczyzn i… żółte Renault Megane…       Doniesienie o drugim z tych zdarzeń wprawiło mnie w osłupienie. Nie mogłam uwierzyć, jak w tak krótkim czasie mogą wydarzyć się dwa bliźniacze wypadki? Pewnie bardziej zadziwił, lecz mniej zbulwersowałby mnie fakt, gdyby doszło do nich w wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, na przykład przez zwierzę, ...